Zasadzka w Czechach


Proszowice, 17-06-2011

     Pod wpływem coraz częstszych i coraz bardziej zuchwałych ataków partyzantów na posterunki niemieckie w małych miejscowościach, Niemcy zaczęli się koncentrować w większych ośrodkach. 27 lipca, około godziny 8 rano, w siedzibie dowództwa 106 DP AK stacjonującego w Koniuszy odebrano meldunek, że tego dnia członkowie niemieckiego posterunku żandarmerii niemieckiej i policji granatowej mają zamiar opuścić Proszowice i wyjechać do Miechowa. Informacja ta nie była zresztą zaskoczeniem. O takim zamiarze dowództwo wiedziało od kilku dni dzięki sprawnie działającej komórce miejscowego wywiadu.

     Żandarmi mieli wyjechać jednym samochodem drogą prowadzącą w kierunku Słomnik. Na prośbę Jerzego Biechońskiego dowództwo wyraziło zgodę na urządzenie zasadzki na Niemców. Warunki były dwa: po pierwsze zasadzka miała zostać zastawiona w sporej odległości od Proszowic, po drugie w razie poddania się Niemców należało ich rozbroić i puścić wolno. Skąd taka wielkoduszność partyzantów wobec wroga, który również w rejonie Proszowic dopuścił się szeregu mordów na ludności cywilnej (choćby rozstrzelania 28 mężczyzn w Łyszkowicach w styczniu tego samego roku)?

     Powodów należy szukać w zdarzeniu, które miało miejsce nieco wcześniej w Opatkowicach. Wtedy to doszło do jednej z potyczek między partyzantami a Niemcami. Nazajutrz stacjonujący w Opatkowicach Wehrmacht zebrał wszystkich mężczyzn ze wsi. Zanosiło się na to, że zakończenie może być równie tragiczne jak kilka miesięcy wcześniej w Łyszkowicach. Jednak wezwany na miejsce szef niemieckiej żandarmerii w Proszowicach hauptman Lezner nie zgodził się na pacyfikację. Niemcy nie czuli się już wtedy zbyt pewnie w okupowanym ciągle kraju. Wszyscy zatrzymani zostali zwolnieni. Jak się okazało następnego dnia, ta decyzja jemu samemu uratowała życie.

     Na miejsce akcji wybrano miejscowość Czechy, leżącą mniej więcej w połowie drogi między Proszowicami a Słomnikami. "Kłos" wyznaczył do przeprowadzenia akcji dziewięciu ludzi. Dowódcą był Stanisław Gas, jego zastępcą Bogusław Kleszczyński. Poza nimi w akcji wzięli udział Leon Pietras ("Czarny") z Klimontowa, Władysław Bucki, Józef Ryńca, Władysław Strzelski, Juliusz Jarosz (wszyscy z Jakubowic) oraz dwaj członkowie oddziału z Klimontowa. Wszyscy wyruszyli drogą polną, równoległą do szosy słomnickiej do Przesławic. Stamtąd udali się furmankami do Czech, gdzie na łuku drogi, w pobliżu miejscowego dworu, miało dojść do rozbrojenia Niemców.

     Sposób działania partyzantów był prosty. Część z nich przyczaiła się w rowie za łukiem drogi. Ryńca dzierżył sznur od bron, które ulokowano (zębami do góry) w rowie po drugiej stronie szosy. Ponieważ z miejsca tego nie można było obserwować drogi, na pobliskiej wierzbie miejsce obserwacyjne zajął Władysław Bucki. Po około 2-3 godzinach oczekiwania dał znak, że samochód z żandarmami pojawił się na drodze. Brony wciągnięto na jezdnię.

- Jest już samochód, duży, ciężarowy, przykryty plandeką. Leżę z prawej strony Modrzewia i widzę charakterystyczny ruch ręki przy rzucie granatem. Patrzę na samochód. Jednocześnie z detonacją plandeka leci w strzępy. Widzę tych w środku. Wybuch pozdzierał im czapki z głów, jakaś siła podrzuciła ich do góry i spadali z powrotem. Ale w tej chwili zaczęliśmy strzelać. Trochę za późno, bo Niemcy z szoferki zdążyli wyskoczyć do rowu znajdującego się po drugiej stronie szosy i prują do nas z pistoletów maszynowych. Trwa to może minutę lub dwie, gdy z końca naszej linii wyskakuje na szosę Czarny (Leon Pietras) i z brena kładzie ogień po stanowiskach Niemców. To odebrało im ochotę do dalszego oporu, rzucają broń, podnoszą ręce i krzyczą nicht schiessen (nie strzelać - przyp. autora) - wspominał Juliusz Jarosz.

     Niemców i policjantów granatowych było w sumie 22 (wg innego źródła - 17). Kilku zostało rannych w potyczce. Partyzanci zabrali im broń, granaty i polskie umundurowanie. Wszystko załadowali na samochód: kilkanaście karabinów, rewolwery, 3 automaty. Kleszczyński, jako znający język niemiecki poinformował, że zostaną puszczeni wolno. W samych spodniach i koszulach, boso, poszli w stronę Słomnik. Partyzanci zaś odjechali w kierunku Proszowic, ale nie ujechali daleko. Okazało się, że w czasie strzelaniny uszkodzono zbiornik paliwa, które wyciekło.

przedruk z ''Gońca Proszowskiego''; Aleksander Gąciarz   

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/skarby/rp44/art/20110617czechy/art.php