Wolność, niezłomność, odwaga, optymizm
Bolesław Markocki

Bolesław Markocki z rodziną
(zbiory rodzinne)

22-11-2007

     Różnica między ludźmi polega na ilości i rodzaju doświadczeń, które zapoznają ich z najmroczniejszymi oraz najszlachetniejszymi stronami ich charakteru. O tym, czy człowiek zapragnie w życiu krzywdzić czy uszczęśliwiać, niszczyć czy budować, brać czy dawać, decyduje w przeważającym stopniu otoczenie, w którym dorastał. Tak istotna cecha jak niezłomność również nie bierze się z niczego - kiełkuje, a potem wrasta swymi korzeniami i cementuje charakter człowieka. Jednak ponad tym wszystkim stoi cecha, do której dążenie słynny psycholog Antoni Kępiński nazwał największą siłą człowieka. Miał na myśli dążenie do wolności.

     Wolność. Niezłomność. Odwaga. Optymizm. To tylko cztery słowa i aż cztery słowa. Klucz niezbędny do opisania sylwetki Bolesława Markockiego. To dzięki nim podtrzymywał na duchu współwięźniów w czasie wywózki na roboty przymusowe do Niemiec i to one zdecydowały o jego powrocie do wyniszczonej wojną, a potem zasmuconej socjalizmem ojczyzny. Widocznie wiedział, co robi skoro w wieku 39 lat ożenił się z młodszą o 17 lat miłością swojego życia o imieniu Lidia. Od tego momentu z zapałem realizował swoją pasje tworzenia, nieustannego budowania, spacerując od wczesnych godzin rannych po placu ciągle rozbudowanej cegielni. Działał na jej terenie niczym na placu boju jako strateg, obserwator, a przede wszystkim jako przyjacielski i odnoszący się z szacunkiem do swoich pracowników szef.

     Dzięki poczuciu stabilizacji, które dawała mu rodzina, mógł nieustannie rozwijać się zawodowo. Był świadomy tego, że córki, a potem ukochane wnuki, są naturalnym przedłużeniem jego życia. Choć nie skończył studiów (co spowodowane było ciężką sytuacją materialną i burzliwym okresem w dziejach Polski) samodzielnie projektował i wykonywał obliczenia potrzebne do skonstruowania wysokiego na 35m komina w cegielni. Był samoukiem, świetnym obserwatorem przyrody, która była dla niego istotnym źródłem inspiracji.

     Wierzył w postęp cywilizacyjny, moralny i duchowny. Zawsze mierzył najwyżej, a wyzwanie było motorem jego działania. Powtarzał, że odkąd nauczył się liczyć, liczył tylko na siebie. Jednak nigdy nie odmawiał wsparcia słabszym, wręcz wychodził im z pomocą naprzeciw. Miał dystans do siebie i świata. Na krok nie odstępowało go poczucie humoru. Uwielbiał towarzystwo, dlatego zawsze z otwartymi rękami przyjmował każdego, kto zapukał do jego drzwi. Zresztą miało się wrażenie, że dom państwa Markockich nie miał drzwi, bowiem był dosłownie i w przenośni domem otwartym. Atmosferę domowych uroczystości tworzyli przede wszystkim goście, niekończące się salwy śmiechu oraz pieczołowicie przygotowane przez żonę specjały. Tradycja przyjęć imieninowych, zjeżdżanie się do rozświetlonego pozytywną energią domu było dla wszystkich gości sposobem na oderwanie się od czarno - białej rzeczywistości. Śmiem przewrotnie twierdzić, iż był to rodzaj sacrum, choć nie da się ukryć, zakrapianego alkoholem. Najbardziej zaufanymi powiernikami planów i myśli gospodarza domu byli ks. Witold Sobierajski oraz pan Ludwik Cęckiewicz, jak również blisko zaprzyjaźnieni państwo Krystyna i Antoni Cęckiewiczowie, państwo Kwiatkowscy, państwo Srogowie, dr Maciej Biernat i pani Milewska.

     Trzeba przypomnieć, że zwłaszcza na przełomie lat 50. i 60. XX wieku Bolesław Markocki zmagał się z drapieżnymi urzędnikami. Cerberami socjalistycznego "porządku", którzy często nawiedzali go "proponując współpracę". Za tymi słowami kryło się rzecz jasna upaństwowienie Zakładu Ceramiki Budowlanej. Stosowanie licznych forteli, umiejętność psychologicznej oceny i odróżnienia marnego urzędniczyny od krwiożerczego kontrolera sprawiały, że wiedział z kim i na jaki ton rozmowy może sobie pozwolić. Miał odwagę mówić to, co myślał prosto w oczy. Nie znosił cichych wrogów oraz fałszu. Z drugiej strony wierzył w ludzi i wiedział, komu może zaufać.

     Mógł zginąć podczas wojny biorąc udział w obronie Warszawy w 1939 roku, gdy wywieziono go na roboty przymusowe do Niemiec, wielokrotnie ryzykując życiem za honor Polski oraz gdy boso wykradał z kolegą kartki żywnościowe, żeby następnego dnia znów spotkać się w pełnym składzie. Okazało się, że nie chleb, który zdobywał, ale siła ducha była dla współwięźniów tym, czym mogli się pokrzepić. Gdy zapalenie stawów uniemożliwiło mu chodzenie o własnych siłach, koledzy nosili go do fabryki na rękach, by nie utracić tego, który dawał im nadzieję. Słowa Heinricha Hein`a idealnie oddają sens jego walki o przetrwanie: "Człowiek silny kocha życie". Kolejnym potwierdzeniem jego odwagi jest list, który na wieść o śmierci Towarzysza Broni "Bolusia" przysłał mu kolega, pan Mieczysław Prześlica.

     Po powrocie do Polski Bolesław Markocki nigdy nie wstąpił do żadnej z organizacji kombatanckich, bo uważał, że służenie ojczyźnie jest obowiązkiem każdego patrioty i również jego obowiązkiem jest nieczerpanie z tego tytułu żadnych profitów.

     Ilekroć patrzę na portret dziadka, moją uwagę przyciąga fenomen jego spojrzenia, które wybiega gdzieś daleko w przyszłość. Często zastanawiając się, co by mi powiedział, zasiadam w jego fotelu i kontynuuję myśli, które w nim zostawił. "Obyś żył przez wszelkie dni swego życia" życzył człowiekowi Jonatan Swift. On żył, a pamięć o nim wciąż bije w rytm bicia naszych serc.

Karolina Markocka (wnuczka)   

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/skarby/ludzie/zwykli/m/markocki_boleslaw/art.php