We wtorek wolność, w piątek niewola...
Tadeusz Sokół ps. Muszka
(ur.: 1926)

wywiad

Tadeusz Sokół ps. Muszka
(fot. Grzegorz Cichy)

19-10-2013

     W styczniu 1945 roku 18 członków Armii Krajowej z podproszowickiego Klimontowa zostało aresztowanych i wywiezionych do Związku Radzieckiego. Niektórzy już nigdy więcej nie zobaczyli swoich rodzin i domów. Jednym z tych, który wrócił, jest Tadeusz Sokół.

     Urodził się w 1926 r. Po czasie okupacji trafił do pracy w mleczarni w Klimontowie. W 1943 r., w wieku 17 lat, zgłosił się do konspiracji, do Jana Skoczka ps. "Kanty". - Wybrałem sobie pseudonim "Muszka". Od tej z karabinu - wyjaśnia.

     Nowo zaprzysiężeni zostali przydzieleni do drużyny Jana Wrony ps. "Sonia". Ich dowódcą był Paweł Kołodziej ps. "Pech", nauczyciel matematyki w szkole w Klimontowie, pełniący też obowiązki kierownika szkoły. Broni nie mieli, na początku ćwiczyli z kijami w rękach.

- W styczniu 1944 zostałem przydzielony do Franciszka Szopy do ochrony zrzutu. Dopiero po wojnie dowiedziałem się, że był on dowódcą kompanii 3. Batalionu 8. Pułku Ułanów Zmotoryzowanych Armii Krajowej i komendantem placówki zrzutowej "Kura". Wtedy nie wiedzieliśmy, jak co się nazywa. Jako młodzi chłopcy nie byliśmy o wszystkim informowani, trzeba było działać w tajemnicy - wyjaśnia.

     Miejsce do odbioru zrzutu wyznaczono na polach w Makocicach. Działo się to pod bokiem Niemców, którzy stacjonowali w Proszowicach. - Staliśmy na skrzyżowaniach dróg i pilnowaliśmy, żeby nikt nie wchodził w rejon zrzutu. Część odbierała skrzynie z bronią. Po upadku na ziemię rozleciała się paka stenów i wtedy trafiły do nas - no, wtedy to byliśmy już gieroje - relacjonuje "Muszka".

     Część sprzętu ładowano na furmanki i rozwożono do innych jednostek, albo przechowywano w specjalnych skrytkach. Na co dzień konspirator nie miał ani pistoletu, ani karabinu.

- Broni nam nie rozdawali, żeby nie było jakichś występków. Do ręki dostawaliśmy ją, jak były przechody albo akcja - opowiada Tadeusz Sokół.

     "Muszkę" ciągnęło jednak do prochu. - W lecie 1944 roku, gdy byłem drużbą na weselu w Klimontowie, pozwoliłem sobie przy wyjeździe na ślub do kościoła w Proszowicach oddać trzy strzały w powietrze dla fantazji. Weselnicy z Opatkowic mówili: "Schowaj to, bo będziesz miał kłopoty", ale ja się nie przejmowałem. Trochę się jednak tym zdradziłem, bo to, jak strzelałem, widzieli stojący naprzeciwko członkowie PPS. Po weselu nasz dowódca, szwagier kierownika mleczarni Jan Skoczek, mówi mi w pracy: "A dobrześ zrobił: niech widzą, że mamy broń!". Bo inne organizacje nie miały zrzutów i nie miały broni - tłumaczy klimontowianin.

     Praca Sokoła w mleczarni ułatwiała partyzantom zdobywanie żywności. Masło było wtedy niemal tak ważne jak amunicja. Z klimontowskiej mleczarni Niemcy wysyłali je w dużych ilościach do Krakowa, a stamtąd - żołnierzom na froncie wschodnim. Co noc mleczarni pilnowała niemiecka straż.

     Pod koniec lipca i na początku sierpnia 1944 r. rejon Proszowic, Miechowa, Skalbmierza i Kazimierzy Wielkiej był wolny od okupacji. Tadeusz Sokół wraz z Tadeuszem Cichym i Janem Wroną, jako łącznicy, brali udział w wyzwalaniu Proszowic. - W Opatkowicach zatrzymali się niemieccy żołnierze. Partyzanci zrobili napad, żeby zdobyć ich broń. Rozbroili jednego, może dwóch - a w zemście niemieckie wojsko spaliło kilka domów i stodół...

     Do Klimontowa Armia Radziecka przyszła we wtorek, 14 stycznia 1945 r., od strony Szczytnik. - Zbudził mnie patrol. Spałem w domu, dla bezpieczeństwa miałem dwa granaty. Myślałem, że to Niemcy, miałem zamiar rzucić granat przez drzwi i uciekać oknem, a tu słyszę: "Tawariszcz, tawariszcz!". Wyglądam, a oni podeszli pod dom i wołają, żeby otworzyć. Schowałem granaty do garnuszków w szafce. Rosjanie weszli do domu i zażądali wódki. Nie miałem, wyprowadziłem ich przed dom, żeby szli gdzie indziej - a tu zaraz cała armia nadeszła, oblężyła dom i obejście. Domownicy pouciekali, zostałem sam - wspomina Tadeusz Sokół.

     Akowcy z Klimontowa bez obaw przyjęli Armię Radziecką. - My młodzi niczego się nie spodziewaliśmy, nie byliśmy dowódcami, zresztą były puszczone ulotki od "wasilewskich" (krąg Wandy Wasilewskiej - przyp. GC), których treść pamiętam do dziś: "Polacy, bez względu na organizację bierzcie za broń, aby pędzić wroga z kraju!". Nawet zrobiłem handel z sołdatami: za butelkę wódki kupiłem niemieckie saperki - podkreśla akowiec. Nawet nie przypuszczał, jak dobrze wtedy zainwestował...

- W piątek 17 stycznia Tadeusz K. przyprowadził do mojego domu dwóch Rosjan. Zabrali mnie, a mojej mamie powiedzieli, że idę na przesłuchanie i zaraz wrócę do domu. Wróciłem po 9 miesiącach! Po drodze zabrali jeszcze Józefa Kurę. Usłyszałem wtedy w czyjejś rozmowie nazwę NKWD. W gospodarstwie Grzesika zebrano 17, może 18, ludzi z Klimontowa. Tam nas przesłuchiwali. Wszyscy, którzy tam się znaleźli, byli wskazani prawdopodobnie przez PPS jako członkowie AK - przypuszcza Tadeusz Sokół.

     Poza nim wśród przeznaczonych do wywózki znaleźli się: Marian Nowak, Jan Podstawa, Józef Kura, Kazimierz Grzesik, Jan Wrona, Jan Skoczek, Leopold Kwapiński, Franciszek Szopa, Eugeniusz Zabawa i jego ojciec, Adam Noga, Tadeusz Dziedzicki (dziedzic z Klimontowa) oraz pracujący przy dworze Rosjanin Żukow.

- Pytali o broń, to oddałem dwa granaty. Nie miałem nic do ukrycia. Po przesłuchaniu pozamykali nas w komorze. Tam spędziliśmy całą noc w ciemnościach. Nie wolno było rozmawiać - wspomina.

     Następnego dnia o 9 rano wymaszerowali ze wsi. Rosjanie dołączyli ich do jeńców niemieckich i partyzantów z Nagorzan, których rozbroili. - Prowadzili nas piątkami, pod eskortą, do Krakowa. Zaszliśmy na 20, w rejon dzisiejszego ronda Mogilskiego. Tam nas liczyli. Jednego brakowało, bo uciekł w Czyżynach: schował się za dymem spalin z remontowanego czołgu. W końcu dali spokój liczeniu i zaprowadzili nas do jakiejś szkoły. Tam spaliśmy na podłodze, a jedliśmy zupę z czarnej bydlęcej soczewicy - smakowała tylko dziedzicowi. Dobrze, że dostałem w drodze, jeszcze w Klimontowie, butelkę mleka - opowiada.

     Cel marszu poznali wkrótce: ze szkoły poprowadzono ich pod mury więzienia przy ul. Montelupich. Tadeusz Sokół znalazł się w celi z czterema kolegami. - Ze mną byli Jan Wrona, Jan Podstawa i Stanisław Dyber z Kolosów. W czwórkę spaliśmy na dwóch pryczach, ale ciągle dowozili nowych. W końcu przenieśli nas do większej, 25-osobowej celi. Było tam bardzo ciasno i pomimo mrozu - duszno. Prycz nie mieliśmy, spaliśmy na podłodze. Po prawie miesięcznym pobycie, któregoś dnia po południu usłyszeli: "Wychadi!".

     Przewieziono ich ciężarówkami na dworzec kolejowy, tam ładowani byli do wagonów przeznaczonych do przewozu bydła. - W jednym wagonie, tzw. krowiarzu, upychano po 100 mężczyzn. Nie wiedzieliśmy, gdzie nas wiozą. Pamiętam, że w Rzeszowie przez szczeliny w podłodze wagonu niektórzy zrzucali kartki ze swoimi nazwiskami. Było zimno. Dali nam do wagonu trochę drewna, ale jechali z nami własowcy i ci, zamiast oszczędzać, w dwa dni spalili wszystko. Jechaliśmy dwa tygodnie. Z jedzeniem też było krucho, dopiero trzeciego dnia dostaliśmy po łyżce zupy, potem jedną puszkę grochówki na dziesięciu, po łyżce cukru i lodowaty chleb. Nogi miałem tak zmarznięte, że ich nie czułem. Drzwi otwierano tylko na wydanie posiłku. Raz niedaleko był rów z niezamarzniętą wodą i dali nam jej, ale znowu zabrali ją własowcy. To samo było z jedzeniem. Dopiero gdy po naszej interwencji starszym wagonu został Polak, przestaliśmy głodować. Niektórzy chorowali, Szańkowski, dziedzic z Wierzbna, rozchorował się w czasie transportu i chyba zmarł - relacjonuje Tadeusz Sokół.

     Transport dojechał w końcu do stacji Orłowo. Tam z grupy oddzielono Dziedzickiego, Szopę, Wyjadłowskiego i jeszcze jednego więźnia. Pozostali przenocowali, a po śniadaniu konwojenci powiadomili ich, że pójdą 7-8 kilometrów z hakiem. - Nasi starsi koledzy już wiedzieli, że "hak" będzie kilka razy dłuższy od podanej odległości. Okazało się, że było to 40 kilometrów! Trwały już roztopy, mnie uratowały saperki, ale byli i tacy, co szli w półbutach. Doszliśmy dopiero na 1 w nocy.

     Dotarli do obozu pracy Józefówka, obok miejscowości Stalino, dzisiejszego Doniecka. Trafili do baraków za dwoma rzędami drutu kolczastego, przebywali tam niemieccy jeńcy. Na rogach ustawione były budki ze strażnikami. - Wpuścili nas do baraków. Spałem pod pryczą, bo zabrakło miejsca. Następnego dnia w czasie zbiórki staliśmy 4 godziny na mrozie. Potem kwarantanna i łaźnia. Byliśmy straszliwie zawszeni, mieliśmy wszy jeszcze z Montelupich, ruszało się całe odzienie! W moim kożuszku z cielęcia miałem ich tak dużo, że po pierwszej łaźni jeszcze żyły, dopiero wybiła je parownia.

     Osadzeni w obozie zostali podzieleni przez lekarza na grupy. Trzecią otrzymywali chorzy, pierwszą zdolni do ciężkiej pracy. - Ja miałem grupę I. Rosjanie szukali chętnych do kopalni, zgłaszali się Ślązacy. Trafiłem do pracy z rosyjskimi cieślami - opowiada.

     Został ubrany w niemiecki mundur z naszytymi rosyjskimi literami WP. Ta oznaka na lewym rękawie określała jego i polskich kolegów status: wzięty do niewoli z frontu. Na miejscu nie obyło się bez "doprosów". - Byłem przesłuchiwany 4 godziny. Kilka razy pytano mnie nawet, ile mama miała kur.

     Klimontowianin wraz z kolegami szedł codziennie na miejsce pracy w konwoju pod eskortą. Pracował również pod obstawą, jak więzień. - Najgorzej było, jak nosiliśmy 8-10-metrowe drewniane stemple ze świeżego drewna. Z niego stawialiśmy rusztowania przy wznoszonym budynku; to nas wykańczało. Z kolei później, pracując w fabryce, zostałem porażony prądem. Miałem poparzoną rękę. Niemiecki lekarz, jeniec, obejrzał ją, powiedział, że trzeba dać bandaż, ale tam nic takiego nie było. Leczenie w obozie polegało na tym, że jak wyzdrowiałeś i przetrzymałeś, to żyłeś - wspomina.

     W niewoli Tadeusz Sokół dzielił pryczę z Leopoldem Kwapińskim i Andrzejem Ganowiczem z Nagorzan. Starali się żyć godnie. W obozie Polacy zwracali się do siebie per pan. Rodziny w Polsce nie miały od nich żadnych wieści. Jeńcy niemieccy dostali pozwolenie na pisanie listów, Polakom takiego przywileju nie przyznano.

- Nie mieliśmy kontaktu z domem. Baliśmy się, że będą nas likwidować. Planowaliśmy nawet ucieczkę z obozu, ale nie doszło do niej i dobrze, bo by nas chyba pozabijali... - uważa Tadeusz Sokół.

     W maju 1945 Rosjanie zwolnili z obozu Tyszkiewicza, zięcia Radziwiłłów, którego brat był ministrem w Anglii. W Józefówce zakładał piękne rabaty kwiatowe. Żony Rosjan przychodziły je podziwiać. - Kiedy opuszczał obóz, obiecał, że o nas nie zapomni.

     Niedługo po tym osadzeni Polacy otrzymali znak, który dawał im nadzieje. Rozpoczęły się ponowne przesłuchania, a to oznaczało to, że przeżyją. Wtedy odrzucono plan ucieczki.

     W tzw. międzyczasie ktoś ukradł saperki Sokoła, tak przydatne w drodze. Udało mu się zdobyć w zamian tylko ciasne trzewiki. Innym razem wniósł do obozu zabrane z fabryki kawałki blachy aluminiowej, podane mu do przemycenia przez konwojenta. Z jednego fragmentu koledzy zrobili puszkę na papierosy i łyżkę do zupy, bo w obozie wszyscy jedli drewnianymi warzechami. Za taki czyn groziła kara: osadzenie w zimnym bunkrze.

     Pewnego dnia obóz obeszła wiadomość, że internowani Polacy zostaną zwolnieni. Wkrótce zebrano wszystkich na placu. Nazwiska części wyczytano; ci zostali odstawieni na bok. Rosjanie zaczęli wydawać im z magazynu ich ubrania. - Jeden z naszych nie dostał swojego futra, a innego ubrania nie chciał. Rosjanie przerwali wydawanie odzieży i wstrzymali wyjazd. Przez dwa tygodnie chodziliśmy tak jak do tej pory do pracy. Nici z wyjazdu! - emocjonuje się jeszcze dzisiaj Sokół.

     Marzenia o powrocie do domu w końcu jednak się spełniły. Na plac zajechał bryczką naczelnik obozu. W kieszeni miał krupkę, zielony tytoń. Urwał kawał gazety, tak zrobionego skręta zapalił i zawołał: "Paliaczki! Zbiórka!". Zaciągnął się dymem, pociągnął jeszcze raz i zapytał: "Znajetie, kuda jedietie?". "Nie", odpowiedzieli zebrani. "Jedietie damoj!".

- Zaczęliśmy się wtedy kopać po kostkach z uciechy - wspomina pamiętny dzień Tadeusz Sokół. Opuścili obóz bez eskorty, tylko z przewodnikiem; zwolnieni mieli pilnować samych siebie, tak żeby nikogo nie brakowało. Wagonami, ale już z ławkami, wyjechali do Polski.

- Jeden z naszych na jakimś postoju gdzieś się zgubił, pociąg ruszył, zobaczyliśmy kolegę, jak biegnie i macha rękami, ale nie zdążył wskoczyć. Po paru dniach dołączył do nas w Charkowie: łapał pociągi, którymi jechali Węgrzy i Rumuni. Gdy odnalazł nasz transport, do końca drogi nie wysiadł już z wagonu.

Od Kowla uwolnieni Polacy jechali już po innych, węższych - do niedawna polskich - torach. - Na jednym z postojów koledzy wysyłali mnie do sklepu po papierosy. Wszedłem w niemieckim mundurze do polskiego sklepu i mówię, że jedziemy z Rosji. Dostałem wtedy tyle papierosów i czekolady, ile mogłem wziąć w ręce
- wspomina Sokół.

     Mimo powrotu do ojczyzny, wciąż nie byli pewni losu. Powracający z Rosji akowcy spodziewali się dalszego pobytu w obozie, ponieważ celem ich podróży okazał się punkt zborny w Poznaniu. - Ci, którzy podali w czasie zatrzymania nieprawdziwe nazwiska, wysiadali po drodze w biegu, my dojechaliśmy do Poznania. Potem przez 24 godziny jechaliśmy na stojąco do Krakowa. Tam zgłosiliśmy się do Czerwonego Krzyża, a następnie skierowaliśmy się w stronę domu. Dojechaliśmy do Kocmyrzowa. Stamtąd ruszyliśmy pieszo. Na nogach miałem obozowe trepy - drewniaki. Gdy tylko wyskoczył do mnie pierwszy pies, dostał tym trepem. Zaraz zrzuciłem drugiego i dalej szedłem boso. Od rodziny w Posądzy dostałem buty; były ciasne, więc szedłem w nich tylko przez Proszowice, a za miastem je ściągnąłem. I tak 22 października, bosy, o czwartej nad ranem, przyszedłem do domu. Zdziwienie było ogromne, bo wszyscy myśleli, że już nie wrócimy.

     Całą zimę 1945/46 klimontowianin spędził w domu. W lecie 1946 roku wraz z Tadeuszem Cichym musiał uciekać w obawie przed aresztowaniem. Trafili do swojego dowódcy z czasów okupacyjnej konspiracji Pawła Kołodzieja. On uniknął wywózki do ZSRR, bo dzień przed wejściem Armii Czerwonej do Klimontowa, wraz z żoną, także nauczycielką, uciekł do Krakowa. Po pewnym czasie Kołodziejowie wrócili do Klimontowa - jednak nie na długo: wkrótce bowiem zostali przez nowe władze wypędzeni. Wyjechali w Poznańskie, do miejscowości Olszowa w powiecie Kępno. Tam ich dowódca znalazł zajęcie jako matematyk, i do niego udali się Sokół i Cichy.

- Po jakimś czasie wróciliśmy do domu po ubrania i dowiedzieliśmy się, że w sierpniu Jan Kura, partyzant z AK, został zastrzelony niedaleko swojego domu w Klimontowie. Jego ciało znaleziono w polu. W nocy uciekliśmy z Klimontowa ponownie na zachód. Tadeusz został pod Wrocławiem, mieszka tam do dzisiaj, ja dostałem kartę powołania do wojska i dopiero w 1948 roku wróciłem do domu. Niejeden mój kolega był jeszcze wtedy w rosyjskich obozach. Niektórzy, jak Poldek Kwapiński, spędzili w nich trzy lata. Niektórzy z Rosji już nie wrócili.

     W Rosji zmarł Tadeusz Dziedzicki, właściciel majątku ziemskiego w Klimontowie. Ciężkiej pracy w odkrywkowej kopalni soli nie przeżył dowódca, u którego składali przysięgę, Jan Skoczek. Nie mógł pogodzić się z trzyletnim wyrokiem, szykował ucieczkę z obozu, wreszcie zrezygnowany zaczął jeść sól, która doprowadziła go do śmierci. Zmarł, a jego ciało Rosjanie zakopali w dołku za szopą.

- Ja z Rosji przywiozłem łyżkę aluminiową, choroby i wrzody na nogach, ale dobrze, że w ogóle wróciłem - kończy opowieść Tadeusz Sokół, pseudonim "Muszka", żołnierz placówki "Kura" 2. Kompanii 106. Dywizji Piechoty Okręgu AK Kraków.

     1 lipca 1948 w Londynie nadano mu Medal Wojska, tam też 16 stycznia 1990 przyznano mu Krzyż Armii Krajowej. Dopiero w ostatnich latach klimontowianin otrzymał odznakę pamiątkową Akcji Burza, Krzyż Partyzancki oraz awans na stopień sierżanta, a następnie podporucznika.

opracowanie: Grzegorz Cichy   


ŹRÓDŁA, BIBLIOGRAFIA:
  1. Grzegorz Cichy; We wtorek wolność, w piątek niewola - Dla Tadeusza Sokoła wojna nie skończyła się w styczniu 1945 roku.; Dziennik Polski; 11.02.2005

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/skarby/ludzie/rp1944/s/sokol_tadeusz/art.php