Jako siedemnastolatka wstąpiła do Armii Krajowej
Dorota Franaszkowa ps. Stasia
(ur.: 1.01.1925 - zm.: 19.02.2021)

biogram

Dorota Franaszkowa ps. Stasia
(fot. Aleksander Gąciarz)

19-10-2013

     Wśród osób odznaczonych w środę medalami ministra kultury i dziedzictwa narodowego "Gloria Artis" znalazła się Dorota Franaszkowa. Była łączniczka Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego AK "Skała", po wojnie magister filologii polskiej, przy okazji odznaczenia podzieliła się wspomnieniami z czasów okupacji.

O bohaterstwie

Dorota Franaszkowa pochodzi z Proszowic. Urodziła się tutaj w 1925 roku jako Dorota Girtler. W chwili wybuchu II wojny światowej miała 14 lat. Jako siedemnastolatka wstąpiła do Armii Krajowej w charakterze łączniczki.

- Jako łączniczki zawsze chodziłyśmy z meldunkami same i bez broni. Jedyną naszą bronią był cyjanek. Była to trucizna, którą mieliśmy na wypadek wpadki. Ci, którzy bali się tortur, mogli zażyć truciznę. Ja jednak pamiętam tylko jeden taki przypadek. Jedna z naszych koleżanek została ranna. W szpitalu polscy lekarze doprowadzili ją do lepszego stanu. Potem przyszło jednak po nią gestapo. Wtedy, w chwili gdy wiązała buta, połknęła truciznę. Inni stawiali czoła ogromnym cierpieniom. Jednej z dziewcząt o pseudonimie "Zeta" w czasie przesłuchań połamali ręce, nogi, żebra, zmiażdżyli twarz. Ona jednak nikogo nie wydała - wspomina Dorota Franaszkowa.

O braku podziałów

     Członkowie Armii Krajowej bardzo często nie znali swoich nazwisk. Używali tylko pseudonimów. Działo się tak na wypadek ewentualnej wpadki. Im ktoś mniej wiedział, tym mniej mógł zdradzić w czasie przesłuchań. - Charakterystyczne było to, że nie było pomiędzy nami żadnych konfliktów. Byli tam przecież ludzie z miasta i ze wsi, wykształceni i bardzo prości. Mieliśmy różne poglądy polityczne, różne doświadczenia. Mimo to nie istniały żadne podziały. Wszystkich łączyła jedna idea: walki o wolną Polskę.

O ludzkiej pomocy

- Mnóstwo zawdzięczaliśmy też miejscowej ludności. Przecież gdyby nie ci bezimienni ludzie, którzy nam pomagali, nie moglibyśmy działać. To dzięki nim mieliśmy gdzie spać, oni nas karmili. A przecież narażali się przy tym bardzo. Za pomoc rannemu partyzantowi groziło natychmiastowe rozstrzelanie, a już na pewno wywózka do Oświęcimia. Dzięki takiej postawie ludność ziemi proszowickiej i miechowskiej może powiedzieć, że zapisała w czasie II wojny światowej wspaniałą kartę - opowiada.

Dorota Franaszkowa
(fot. Aleksander Gąciarz)

O Złotym Potoku

Szczególnie dramatycznym momentem w dziejach baonu "Skała" była potyczka pod Złotym Potokiem. - Wyruszyliśmy z miejsca zgrupowania na pomoc walczącej Warszawie. Jednego dnia wieczorem dotarliśmy do lasu. Jak się później okazało, w tym lesie stacjonował oddział "Ponurego", który dzień wcześniej przeprowadził w okolicy akcję, a następnie się wycofał. Las był więc spalony, ale my o tym nie wiedzieliśmy. W jednym z namiotów, które pozostały po oddziale Ponurego, znaleźliśmy tylko kartkę z napisem "smród".

     Nad ranem do pacyfikacji przystąpili Niemcy. Było około czterech i pół tysiąca żandarmów specjalnie szkolonych do walk z - jak oni to nazywali - polskimi bandami. Mieli oprócz tego do dyspozycji dwa samoloty i czołg. Poza tym znacznie górowali nad nami uzbrojeniem. My dysponowaliśmy z reguły przestarzałymi karabinami. Cała akcja trwała od godz. 7 rano do 4 po południu. To cud, że udało nam się stamtąd wydostać. Zawdzięczamy to ogromnemu doświadczeniu wojskowemu cichociemnego Ryszarda Nuszkiewicza, ps. "Powolny". To on znalazł drogę wyjścia przez bagna. Pomógł nam też szczęśliwy przypadek. W pewnym momencie na miejsce potyczki nadjechał niemiecki pociąg pancerny. Zanim jednak jego maszynista zorientował się, kto z kim walczy i gdzie się kto znajduje, my zdążyliśmy się ewakuować. Niemcy z lasu natomiast przestali strzelać w obawie, że ostrzelają własny pociąg.

     Pod Złotym Potokiem zginęło 12 partyzantów. To bardzo niewiele zważywszy na ogromną przewagę liczebną i w uzbrojeniu Niemców. Jeden z partyzantów został poza tym ciężko ranny. Koledzy nie zdołali go odnaleźć
.

     Życie dopisało jednak do tej sytuacji nieoczekiwany epilog. - Około 25-30 lat po tamtych wydarzeniach odwiedziliśmy Złoty Potok. W pewnym momencie podeszła do mnie starsza kobieta i pokazała list. Był to list napisany przez człowieka, który w czasie wojny zmarł u niej w domu. Jak się okazało po jego przeczytaniu, był to właśnie zraniony członek naszego batalionu. Kobieta przez wiele lat przechowywała pismo, bojąc się je pokazać komukolwiek.

Cmentarz Rakowicki 2010 rok, "Stasia" w środku
(fot. tvp.pl/krakow)

O poległych w Pieczonogach

Jednym z najbardziej tragicznych epizodów II wojny światowej na ziemi proszowickiej była zbrodnia w Pieczonogach. 4 listopada 1944 roku ośmioro członków baonu "Skała" stacjonującego wówczas w Bolowcu udało się na urlopy do swoich domów. Wbrew rozkazowi szli razem. W Pieczonogach natknęli się na patrol niemieckich żandarmów. Wszyscy zostali rozstrzelani. Drugi akt tragedii rozegrał się już po wojnie. - Z całej ósemki tylko jedyna dziewczyna w tej grupie, Klementyna Zienkiewicz, pseudonim "Fiołek", ma swój grób. Rodziny pozostałych nie mają nawet tego - wspomina Dorota Franaszkowa.

     Miejsce pochówku partyzantów do dziś pozostaje tajemnicą. Klementyna Zienkiewicz została z mogiły praktycznie wykradziona. Nazajutrz po zbrodni kilkunastoosobowy patrol partyzancki dokonał ekshumacji pomordowanych. "Fiołek" została wówczas pochowana osobno. Po wojnie jej matka, zdeterminowana, by jedyną córkę mieć przy sobie, przy pomocy jej kolegów z partyzantki ekshumowała zwłoki i zawiozła do Zabierzowa, nie pytając nikogo o zgodę. Pogrzeb Klementyny Zienkiewicz był wielką manifestacją. - Niedługo później matkę znaleziono na grobie martwą. Z żalu po stracie córki pękło jej serce - przypomina prezes Towarzystwa Kulturalnego Ziemi Radziemickiej Zbigniew Pałetko.

     Starania o ekshumację pozostałych zamordowanych partyzantów podjęli ich koledzy i rodziny. Bez skutku jednak. - Gdy już znaleźliśmy lekarza, który zgodził się asystować przy tym, było za późno. Prawdopodobnie zwłoki zostały wcześniej wykradzione przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Do dzisiaj nie wiadomo, co się z nimi stało. Ponoć furmankami zostały przewiezione do Proszowic, ale tam ślad się urywa. Niewykluczone, że władza ludowa potrzebowała poległych żołnierzy Armii Ludowej, a że takich nie było, partyzanci ze Skały za nich posłużyli - wspomina.

     Dorota Franaszkowa jest autorką książek wspomnieniowych i publikacji prasowych. Za swoją działalność została odznaczona Krzyżem Walecznych, Krzyżem Armii Krajowej, Medalem Wojska Polskiego, Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami i wieloma innymi. Jej siostra Wanda, również łączniczka AK, została w styczniu 1945 roku zastrzelona przez patrol NKWD w Kościelcu. Jej grób znajduje się tuż obok bramy głównej proszowickiego cmentarza. Dorota Franaszkowa, emerytowana nauczycielka, mieszka w Krakowie.

[Dorota Franaszkowa zmarła w wieku 96 lat w Krakowie. Choć od wielu lat była związana z Krakowem, pochodziła z Proszowic. Msza pogrzebowa została odprawiona w piątek (26 lutego) o godz. 10.30 w kościele Świętego Marka w Krakowie. Potem zmarła została pochowana w grobowcu rodzinnym na cmentarzu w Proszowicach.; Jacek Janiec]

opracowanie: Aleksander Gąciarz   


ŹRÓDŁA, BIBLIOGRAFIA:
  1. Aleksander Gąciarz; Wspomnienia łączniczki - O bohaterstwie swoich kolegów, pułapce pod Złotym Potokiem i partyzantach bez mogił opowiada Dorota Franaszkowa; Dziennik Polski; 17.06.2006
  2. Aleksander Gąciarz; Zasłużeni dla kultury; Dziennik Polski; 18.05.2006

  3. tvp.pl/krakow

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/skarby/ludzie/rp1944/f/franaszkowa_dorota/art.php