Jak zapamiętałem Wigilię i Boże Narodzenie tuż po wojnie cz. III

bożonarodzeniowa aranżacja (fot. muzeum-radom.pl)

Donosy, 23-12-2017

     Kiedy pierwsza gwiazdka zabłysła na Niebie wszystko było gotowe, zawsze na czas. Siadaliśmy wtedy wszyscy do stołu nakrytego białym obrusem i zaczynaliśmy wieczerzę wigilijną. Talerze stały tradycyjnie na sianku o które zadbał tato przynosząc wcześniej ze stodółki. Najprzód było łamanie się opłatkiem, wszyscy ze wszystkimi, a później spożywanie kolejno wszystkich potraw. Każdy z nas musiał każdej potrawy skosztować, to było obowiązkowe, chociaż troszeczkę, ale musiał. A potraw było dwanaście, tyle co apostołów, może nie tak całych potraw jak składników w nich zawartych. Najprzód jedliśmy tradycyjny wigilijny barszcz z grzybkami oczywiście bez żadnego tłuszczu, potem była ryba z odrobiną ziemniaków, kapusta z grochem, potem były tzw. paluszki z makiem.

     Tutaj wspomnę, że ucieranie maku należało do taty. W tym celu trzeba było przygotować glinianą dość sporych rozmiarów miskę i specjalną drewnianą pałkę. Do miski wsypywało się mak, który wcześniej był moczony w gorącej wodzie i tą pałką kręcąc w lewo lub prawo przez dłuższy czas rozdrabniało się go. Czynność tę trzeba było wykonywać dotąd, aż mak puścił tzw. mleczko. Następnie dodawało się do tego miód, polewało paluszki i potrawa gotowa, że palce lizać. A cóż to były te paluszki?

     Nie były to przecież takie paluszki, które teraz kupujemy "tonami" i konsumują je szczególnie dzieci. To nie są paluszki, takie jakie zapamiętałem z wigilijnego rodzinnego stołu. Te obecne paluszki, to nazwałbym raczej połamane patyczki, bo gdzie tam one są podobne do paluszków wigilijnych zapewne nazwanych od palców. Te paluszki wigilijne były robione z ciasta z mąki pszennej i ukształtowane w rękach wyglądem przypominające palce i ugotowane w wodzie, po prostu tak jak gotuje się kluski. Były to po prostu kluski takiego jak palec kształtu.

     Nie mogło zabraknąć na wigilijnym stole kompotu ugotowanego z suszonych śliwek i jego charakterystycznego smaku. Były też grzybki przyrządzone w całości tak, że były niesamowite, a ich smak pamiętało się bardzo długo. Nie zabrakło na stole owoców z domowego ogródka, a na koniec po kawałku świeżo upieczonego ciasta drożdżowego, które po wieczerzy już wolno było zjeść.

     Zawsze pomiędzy opłatkami był jeden innego koloru. Był to opłatek przeznaczony dla zwierząt gospodarskich. Ten opłatek i sianko spod talerzy po skończeniu wieczerzy tata zanosił do chlewa i dawał krowie, która ze smakiem go zjadła. Później śpiewaliśmy kolędy wszyscy przy stole, a ich melodia wypełniała cały dom. I moglibyśmy tak śpiewać dość długo, ale czekała jeszcze jedna robota: ubieranie choinki. O choinkę jak zwykle zadbał tata łącznie z oprawieniem jej w specjalnym drewnianym stojaku z którego zrobieniem nie miał żadnego problemu. Więc przynosił tato tą oprawioną już choinkę i stawiał w odpowiednim miejscu w pokoju.

(fot. zbiory autora)

     Wspomnę przy tym jakie to pokoje mieliśmy wówczas w drugim roku po zakończeniu drugiej wojny światowej, bo o tym czasie opisuję zapamiętaną wigilię w grudniu 1947 roku, kiedy to chodziłem do pierwszej klasy Szkoły Podstawowej w Wielgusie. Otóż dom był drewniany, otynkowany, tak wewnątrz jak i zewnątrz wymalowany na biało. Kryty dachówką. W domu tym było pomieszczenie kuchenne, pokój, sień i komora (spiżarnia). Dom ten od podstaw wybudował własnymi rękami tata. Więc w wymienionym już wcześniej pokoju na stałym miejscu tato postawił choinkę. A my zaczęliśmy ją przystrajać, czyli jak się wówczas mówiło "ubierać". Jednak nie wszyscy ponieważ nie było miejsca na tyle przy choince, żeby nas pięcioro wieszało ozdoby. Więc robiła to przeważnie najstarsza siostra Janina, a my podawaliśmy to co potrzeba i od czasu do czasu też coś powiesiliśmy.

     Najprzód mocowało się na gałązkach choinkowych świeczki i bańki, nie żadne bombki jak mówi się teraz, tylko bańki. Nie było prądu elektrycznego, a więc nie mogliśmy powiesić lampek elektrycznych, tylko zwyczajne świeczki umocowane w specjalnych uchwytach. Pięknie wyglądała taka choinka przy palących się świecach, które swym migocącym płomieniem nadawały sielankowy nastrój całemu domowi. Jednakże trzeba było bardzo uważać, aby płomień palącej się świeczki nie był za blisko jakiejś ozdoby choinkowej, bo mogła się zapalić i spłonąć cała choinka, a także i dom. Zdarzały się takie przypadki, więc, gdy świeczki były zapalone nie wolno było spuścić ich z oczu, bo mogło dojść do tragedii. Bywało, że bezpiecznie ustawiona świeczka podczas jej palenia i wytwarzającego się ciepła w jakiś sposób niebezpiecznie się przechylała i dotykając ozdób wykonanych z bibuły stwarzała niebezpieczeństwo zapalenia się choinki.

Co było wieszane wówczas na choince?

     Otóż były wieszane wspomniane wyżej świeczki i bańki. Na szczycie była zawieszona dość pokaźnych rozmiarów gwiazda, a na gałęziach różnego rodzaju zabawki wykonane własnoręcznie przez starsze rodzeństwo, a także i mamę. Były, to aniołki, święte postacie, dzieciątko w żłobku i wiele innych wszystko wykonane z bibuły, kolorowego papieru i sreberka. Na choince nie mogło zabraknąć cukierków, zwykłych cukierków jednakże zawiniętych w błyszczące papierki, co nadawało choince pięknego wyglądu. I były też ciastka, które mama upiekła we wigilię ukształtowane foremkami, posiadające otworki przez, które można było przeciągnąć nitkę i powiesić ciastka na choince. Te ciastka i cukierki wisiały w komplecie tylko we wigilię, bo na drugi dzień już ich zaczęło ubywać i w krótkim czasie nie było po nich śladu. Dzieci lubiły i lubią słodycz więc nic dziwnego, zresztą po to były tam zawieszone.

     Bywało, że dla niepoznaki wyjmowało się cukierek z papierka, który ukształtowało się tak jakby w środku był cukierek i dalej wisiał. Pamiętam jak pewnego razu zakradł się do pokoju kot, który zawsze był stałym mieszkańcem naszego domu i zaczął dobierać się do najniżej wiszących pachnących ciasteczek. Chcąc ściągnąć ciastko z choinki zaczął szarpać i ciągnąć za to ciastko, że niemal jej nie przewrócił, która niebezpiecznie przechyliła się i oparła o ścianę przy której stała. "Ubieranie" choinki nam dzieciom sprawiało wielką radość. Ileż to było rozmów przy niej, naszego dziecięcego szczebiotania, a nawet śpiewania kolęd.

     Po przystrojeniu choinki trzeba było posprzątać to wszystko, co zostało niepotrzebne, a pokój dokładnie pozamiatać brzozową miotłą. Po całkowitym zakończeniu prac przy choince zapaliliśmy świeczki i wpatrywaliśmy się w nie śpiewając kolędy.

     Później po raz pierwszy poszedłem z rodzicami na pasterkę. Pozostałe rodzeństwo pozostało w domu, a my poszliśmy. Rodzice nie bardzo chcieli się zgodzić, abym i ja poszedł do kościoła na pasterkę w nocy, ale po moich prośbach wreszcie zgodzili się. Była ładna zimowa pogoda. Było sucho, bo mróz ścisnął ziemię i przysypał niewielki śnieg. Ścieżki były wydeptane, bo ten śnieg padał dwa dni wcześniej, dlatego też rodzice wyrazili zgodę na moje pójście, bo gdyby nie było mrozu i było błoto na pewno o pasterce musiałbym zapomnieć. Od naszego domu do kościoła w Gorzkowie było około pięć kilometrów więc dla mnie siedmioletniego chłopca był to nie mały wysiłek, ale ja tak strasznie chciałem pójść, żeby zrozumieć co to jest pasterka.

     Wyszliśmy z domu przed godziną dwudziestą trzecią, żeby na czas zdążyć do kościoła. Szliśmy niezbyt szybko, żebym ja mógł nadążyć, bo przecież ani mama, ani tata nie będą mnie nieśli. A to dla tego, że po pierwsze daleko by mnie nie ponieśli, bo ja do chudzielców nie należałem, a po drugie, to wstyd dla mnie, żeby mnie takiego dużego chłopa chodzącego już do szkoły, rodzice nieśli. Więc szliśmy sobie średnim krokiem i zdążyliśmy zajść na czas. Już przed kościołem ludzi było dużo, a w kościele pełno, że były trudności z wejściem, ale przecież ja mały chłopiec nie będę stał na zewnątrz.

kościół parafialny pw. Świętej Małgorzaty w Gorzkowie (fot. zbiory autora)

     Kościół w Gorzkowie to stara świątynia drewniana zbudowana w charakterystycznym miejscu na pochyłości gruntu. Jeżeli idzie się do niej od strony północnej, to idziemy z górki, natomiast jeśli idziemy od strony południowej, to idziemy pod górę. Od tej strony wiedzie do niej ponad trzydzieści schodów. Za moich dziecinnych czasów pamiętam jeszcze jak na tych schodach, szczególnie w dzień parafialnego święta - odpustu, siadali żebracy i prosili o jałmużnę. Ludzie idący po schodach do kościoła wspierali ich jak mogli, najczęściej niczym, bo sami nie mieli. Ponadto wśród ludzi chodziła fama, że to nie są, aż tak biedni ludzie, tylko tacy jak wszyscy, którzy przebierają się w łachmany i idą żebrać po odpustach daleko od swoich domów, tam gdzie ich nie rozpoznają.

     Chodziła też wśród ludzi taka opowiastka - piosenka, jak to pewnego razu podchodzi do schodów piękna pani i pięknie ubrana. Dziad (bo tak nazywano żebraków), który siedział na najniższym stopniu schodów widząc tą damę wznieca jak gdyby alarm wśród pozostałych dziadów, którzy siedzieli wyżej, tak oto śpiewając: baczność dziady idzie pani. Natomiast drugi dziad siedzący wyżej śpiewa: srebro złoto świeci na ni. Pani cały czas idzie do góry po schodach, a następny dziad trzeci z kolei śpiewa: już się stała boska chwała, natomiast następny dziad, który siedział najwyżej zakończył śpiewając: przeszła pani nic nie dała. I tak oto skończyła się nadzieja dziadów na większy datek ze strony wytwornej damy.

     Skoro wspomniałem już o tych żebrakach, to z roku na rok było ich coraz mniej, a przyczyną tego był powolny wzrost poziomu życia ludności wiejskiej i powstające miejsca pracy, ale i też to, że milicja skutecznie takich facetów usuwała nie pozwalając na żebractwo. Nie można było przecież pozwolić, że w nowym Państwie, Państwie socjalistycznym są żebracy. Absolutnie. W budującym się w tym nowym Państwie jest i może być tylko dobrobyt.

     A co do budynku kościoła w Gorzkowie, to jak legenda głosi został on prawdopodobnie przeniesiony ze wsi Plechów sąsiadującej z Gorzkowem. Tam stał przez długie lata i w miejscu tym do niedawna rolnicy na swoich polach wyorywali, bądź wykopywali szczątki pochowanych parafian, co może świadczyć, że w pobliżu kościoła był cmentarz grzebalny. I stałby może tam ten kościół po dzień dzisiejszy, ale właściciel posiadłości ziemskich na których stał kościół pokłócił się z władzami kościelnymi, a wojna rozgorzała do tego stopnia, że przeszedł na inną wiarę i nakazał z jego włości kościół usunąć i tak też zrobiono. Kościół rozebrano i przeniesiono do Gorzkowa. Tam po wielu latach, kiedy ludności, a zatem i parafian zaczęło przybywać ów kościół rozbudowano i do tej pory można zobaczyć jaką to znaczną część dobudowano.

     Wracając do pierwszej mojej pasterki w zapamiętaną przeze mnie wigilię Świąt Bożego Narodzenia w kościele był taki ścisk, że trudno było nam się wcisnąć. Tato wszedł zaledwie za drzwi, a mnie kazał się przepychać do przodu, może jakoś się zmieszczę. Przeciskałem się między ludźmi szczególnie mężczyznami, którzy na każdej mszy stali pod chórem, ale jakoś mi to kiepsko szło, nie chcieli ustąpić mi miejsca, bo tak naprawdę, to nie mieli nawet gdzie się usunąć. Więc doszedłem dotąd dokąd mogłem, zatrzymałem się przy filarze podtrzymującym chór i tam stałem, było mi dobrze i swobodnie, bo na tego filara jakoś się bardzo nie cisnęli. Więc stałem tam przez całą mszę myśląc od czasu do czasu, czy po pasterce spotkam rodziców w tym tłoku, ale nie potrzebnie się martwiłem, bo to samo myśleli rodzice i zadbali, żeby mnie po nabożeństwie spotkać.

     Pierwsze co zrobiło na mnie wrażenie, to pobyt w nocy w kościele. Nigdy w nocy w kościele nie byłem i nigdy nie widziałem palących się tylu świec w jednym czasie. Był to dla mnie widok niesamowity, jakby pozaziemski, tajemniczy. Pomimo, że nie było w tym czasie elektryczności, paliły się zwisające aż od sklepienia kościoła żyrandole (tzw. pająki) w których paliło się dziesiątki świec w każdym. Ponadto przed Wielkim Ołtarzem dużo świec różnej wielkości i w nawach bocznych także. Pomimo dużej ilości palących się świec w kościele panował półmrok. Ten półmrok przy palących się świecach podkreślał jego tajemniczość. Aż wreszcie rozpoczęła się Msza Święta i niesamowity dźwięk organów, a kościół zaśpiewał pierwszą kolędę Wśród nocnej ciszy.

     Setki męskich głosów wypełniło kościół, a ja rozglądałem się dokoła zachwycony i wydawało mi się, że jestem w raju, a anielski chór sprawia ten niesamowity urok. Wydawało mi się, że cały kościół drży w posadach spowodowany siłą męskich głosów, bo najbardziej je słyszałem, stojąc wśród dorosłych mężczyzn. Byłem bardzo zadowolony, że tam się znalazłem, nie jak zawsze przed Wielkim Ołtarzem, bo mogłem odczuć atmosferę tego miejsca nieco inną niż zwykle. Zobaczyć natomiast za wiele nie mogłem, bo byłem chłopcem, ale i na to znalazłem sposób. Otóż ten filar, obok którego stałem miał od dołu szerszą podstawę, taki cokół wysokości około 80 centymetrów. Więc rękami złapałem za filar, a nogę wystawiłem na cokolik, podciągnąłem się do góry i już na nim stałem.

     Wtedy widziałem wszystko, no prawie wszystko. Chciałem też sprawdzić, czy ktoś kalikuje przy organach, bo one grają wraz ze śpiewem kolęd. Obejrzałem się do tyłu stojąc na cokoliku i rzeczywiście ujrzałem kiwającego się starszego chłopaka. Przestawał tylko wtedy, gdy organy przestawały grać. Msza Święta trwała około półtorej godziny, a po skończeniu chciałem jeszcze zobaczyć szopkę. Kiedy ludzie zaczęli wychodzić z kościoła, to i ja z nimi wychodziłem i przy wielkich drzwiach spotkałem tatę, a zaraz niedaleko stała mama. A gdy wszyscy ludzie już wyszli, na moją prośbę poszliśmy zobaczyć szopkę, która mi się bardzo spodobała. Maria i Święty Józef z dzieciątkiem jak prawdziwe, żłobek, a w nim siano, a obok także osioł, owce, koza i była też krówka, niewielkich rozmiarów i wydawało mi się, że była podobna do tej co mieliśmy w chlewie.

     Potem udaliśmy się w drogę powrotną do domu. Nie bardzo byłem zadowolony z tej drogi powrotnej, bo jak pomyślałem, że to tak daleko, to mi się iść odniechciewało, ale zachęcany przez rodziców nabierałem siły i szedłem żwawo niekiedy ich wyprzedzając. Kiedy przyszliśmy do domu było po trzeciej. Szybko rozebrałem się i poszedłem spać, bo nie tylko zmęczenie, ale i spanie dało o sobie znać, bo dla mnie zawsze noc była do spania.

     Rodzice musieli rano wstać, aby obrządzić zwierzęta jakie hodowaliśmy, a także wydoić krowę, która to czynność należała do mamy. Ja natomiast spałem dokąd chciałem. Do kościoła już nie musiałem iść, bo byłem na pasterce, rodzice też, ale pozostałe rodzeństwo musiało wstawać i maszerować do kościoła na jedną ze mszy lub na sumę.

     Zawsze w pierwsze Święto Bożego Narodzenia śniadanie jedliśmy wspólnie, chociaż i w dni powszednie też, bo przecież wszyscy wychodziliśmy rano do szkoły. Potem wspólny świąteczny obiad, a po obiedzie wspólne śpiewanie kolęd. Tak było w każde Święta. W pierwsze święto nie chodziło się nigdzie. Były to Święta rodzinne i spędzało się je w gronie rodzinnym w domu. Wieczorem zapalaliśmy świeczki na choince i też śpiewaliśmy kolędy. Nie było radia, telewizora, komputera, nie było płyt do odtwarzania, nie było żadnej atrakcji, a jednak było wesoło. I tak upłynął pierwszy dzień Świąt, a po nocy nastał drugi.

     Rodzice jak zwykle wstawali pierwsi, a my później dopiero na śniadanie, które mama przygotowała. Po śniadaniu do kościółka pomodlić się, zobaczyć ze znajomymi i do domu. Około godziny trzynastej wspólny obiad i znów śpiewanie kolęd i Święta powoli dobiegały końcowi. Jednak nie zupełnie, bo w drugim dniu można było gdzieś wyjść np. do kolegów, czy koleżanek, a starsi z rodzeństwa mogli też iść na zabawę taneczną, których w tym dniu odbywało się wiele. U nas najczęściej taka zabawa odbywała się w szkole w Wielgusie i tam dorosła młodzież mogła iść. W ten czas Wigilii i Świąt Bożego Narodzenia, który wspominam w moim rodzinnym domu najstarsza siostra Janina dopiero dorastała i miała 18 lat, a ja najmłodszy lat siedem. Na zabawie tanecznej jednakże nikt z naszego domu nie był.

     Natomiast po południu w drugi dzień Świąt chodzili kolędnicy. Byli to chłopaki w tym wypadku z sąsiedniej wsi Odonów ubrani w piękne kolorowe stroje stosowne do pokazywanego przedstawienia. Były to jasełka przedstawione w największym skrócie, oddające jednakże w sposób zrozumiały ich treść. Wśród aktorów była Matka Boża, Święty Józef, dzieciątko Jezus, śmierć, diabeł, król Herod, turoń, marszałek, Żyd, ułan i żebrak. Chodzili od domu do domu i prosili, żeby ich przyjąć do mieszkania i tam, gdzie ich przyjęli pokazywali przedstawienie. Za pokaz dostawali drobne sumy pieniędzy lub ciasto i szli dalej i tak dokąd starczyło im sił.

     Wieczorem też świeciliśmy świeczki na choince i śpiewali kolędy. A na następny dzień jeszcze było wolne od zajęć szkolnych, aż do Święta Trzech Króli włącznie. Po tym święcie czyli siódmego stycznia już następnego roku w tym wypadku 1948 szło się do szkoły i chodziło aż do Świąt Wielkanocnych.

Zdzisław Kuliś   

Śpij Dziecino, śpij

Śpij dziecino, śpij malutki
Między zwierzątkami.
Pewno Ci się śni złociutki
Pałac z wygodami.

Nie chciałeś ty synku pałacu złotego,
Ani też pieluszek z muślinu.
Wolałeś we żłobie wśród ludu biednego
W stajence przyjść na Świat mój synu.

Nie chciałeś bucików na zmarznięte nóżki,
Lub ciepłej kołderki złotem wyszywanej.
Nie miałeś pod główkę bieluśkiej poduszki,
Tylko rąbek z głowy Matki ukochanej.

To Ona Cię w żłobku Jezu położyła,
Który zastąpił wygodne łóżeczko.
A gwiazda wskazała że Panna powiła
W stajence na sianie małe Boże dziecko.

Dziś nadeszły Święta Jego Narodzenia,
A więc uczcijmy to wydarzenie.
Złóżmy sobie serdeczne życzenia
I dużo radości w Boże Narodzenie.

Zdzisław Kuliś

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/skarby/felietony/wydarzenia/20171223kulis_bn03/art.php