Wydobyte z mroku czasu...

(fot. zbiory ikp)

Proszowice, 13-10-2016

     Zastanawiałem się, czy przypominać tą historię, czy pozostawić na niej zasłonę czasu. A może wcześniej, na przestrzeni tych blisko sześćdziesięciu lat już ktoś o niej wspomniał na łamach prasy lub innego medium? Myślę jednak, że warto Ją przypomnieć, bo jest ona jednym z elementów naszych młodzieńczych przeżyć. Może wzbudzi ona w kimś do kogo dotrze, wspomnienia, może ktoś będzie chciał ją uzupełnić, o szczegóły, lub tło, którego nie znam.

     Zdarzenie, które chcę przypomnieć, drastyczne w swej wymowie, bo dotyczące śmierci jednego z uczniów Liceum, przypominam moim koleżankom i kolegom z proszowickiego Liceum z okresu lat 1956-1959 (chociaż pewnie tak jak mnie, to wydarzenie zapadło im głęboko w pamięć), absolwentom maturalnym tej szkoły. Dodam, że te wspomnienia mają również bardzo osobisty charakter, bo dotyczą moich, wprawdzie krótkotrwałych relacji z kolegą, którego sylwetkę chcę przypomnieć.

Otóż, jak sobie przypominam, historia ta zaczęła się na początku trzeciej klasy Liceum, w miesiącu wrześniu, lub z początkiem października 1957...

     Pewnego dnia, w naszej klasie pojawił się nowy uczeń. Wysoki, szczupły, dziś ktoś powiedziałby o sylwetce wysportowanej, ciemny blondyn o dość długich włosach, wysokim czole, pociągłej inteligentnej twarzy. To była w naszej szkole sensacja. Szczególne zainteresowanie, co wydaje się rzeczą naturalną wzbudził swym pojawieniem się u naszych koleżanek.

     Szybko dotarła do nas informacja, ze nasz nowy kolega to warszawiak, który przeniósł się ze stolicy do naszego małego miasteczka i szkoły. Wtedy, oczywiście, nikt nie znał powodów, dla których ta zmiana miejsca pobytu i nauki zaistniała. Później, pojawiały się domysły w tej sprawie, pogłoski, o czym dalej będę pisał, ale na tym sprawa się kończyła.

     Zamieszkał w internacie szkolnym, który wówczas mieścił się w dużym rynku. Z opowiadań kolegów tam mieszkających wynikało, że raczej nie szukał kontaktów, wyglądał na samotnika, osobę pogrążoną w książkach, w nauce. Jak sobie przypominam, w takiej kwestii, jak na przykład ubiór, odbiegaliśmy od niego znacznie. My z małego miasteczka i on, z wyraźnie, widać było nawet na tamten czas wielkomiejskim, modnym jego charakterem.

     Również w klasie, Jurek bo tak miał na imię nie szukał szczególnie kontaktów, starał się raczej trzymać na uboczu. To nasze koleżanki szkolne starały się z nim nawiązać nić porozumienia, ale według mojej ówczesnej wiedzy bez większego powodzenia. W końcu, udało się to jednej z nich, jednak to dalsza historia.

     Tak się złożyło, że przy stoliku obok mnie było wolne miejsce i w taki sposób Jurek stał się moim szkolnym sąsiadem w ławce. Była to ostatnia ławka, lub jak kto woli stolik po lewej stronie klasy, blisko okna. Jurek zajmował miejsce po mojej prawej stronie. Sąsiedztwo to nie spowodowało od razu, że nasze relacje stały się bliskie, zresztą nigdy chyba aż takie nie były, choć z biegiem czasu powstało coś w rodzaju wzajemnego zaufania.

     Dziś po latach mogę powiedzieć, że Jurek imponował mi swoją wiedzą, ale i umiejętnością jej przekazywania. Lubiłem te momenty, kiedy na przerwach pomiędzy zajęciami wychodziliśmy na podwórze, a szukając dogodnego do siedzenia miejsca wdrapywaliśmy się na skarpę za południową ścianą szkoły. Stamtąd mieliśmy widok na cały plac przed szkołą. Tam toczyły się opowieści mojego nowego kolegi o Warszawie, o jego poprzedniej szkole, o ciekawych miejscach w stolicy. Czasami w naszych rozmowach pojawiały się tematy nawiązujące do aktualnych zdarzeń społecznych i politycznych w Polsce i świecie. To były jednak, jak gdyby epizodyczne momenty. Nie zawsze tak było. Zdarzały się chwile, kiedy Jurek bywał wyłączony z otoczenia, zadumany. Wtedy szukał samotności. Ale, jak to zapamiętałem, nigdy nie zdarzyło się, by w tych opowieściach pojawiła się przyczyna zmiany szkoły i miejsca pobytu. Pewnie mi to też wtedy nie przyszło do głowy, by pytać o takie sprawy.

     Oczywiście, nie chcę powiedzieć, że byłem jedynym słuchaczem i rozmówcą Jurka, bo przecież jego zamieszkanie w internacie, w rynku, pewnie stwarzało okazję do kolejnych znajomości, być może bardziej zażyłych. To jednak było poza granicą tego, co chciałbym wiedzieć wówczas, i co mi było potrzebne. W gruncie rzeczy w internacie bywałem rzadko.

     Przyznam, że choć z kolegami mieszkającymi w internacie łączyły mnie dobre relacje, to po pierwsze obecność w internacie osób zewnętrznych była niezbyt mile widziana przez jego kierownictwo, a po drugie, po lekcjach w domu zawsze znalazła się jakaś praca, którą trzeba było wykonać. Stąd mury szkoły były tym miejscem, gdzie mieliśmy okazję do spotkań, rozmów, czasami również różnych figli. Czas płynął, nadeszła wiosna, zazielenił się maj, było ciepło. Nie bardzo się chciało siedzieć w szkole na lekcjach. Zdarzało się wcale nie rzadko, że urywaliśmy się w ciągu dnia na wagary. Szczególnie sprzyjające okazje bywały na lekcjach języka rosyjskiego z profesorem Nagrodzkim i z języka niemieckiego z profesorem Głusiem.

     Tak się właśnie zdarzyło. Pewnego dnia, mieliśmy chyba ostatnie w tym dniu zajęcia z języka niemieckiego, gdy na przerwie podszedł do mnie Jurek i zaproponował urwanie się z lekcji. Wymknęliśmy się wyjściem na dziedziniec szkoły, a później bramą na wąwozy, dziś ul. Kosynierów (wtedy jeszcze był to głęboki wąwóz bez nazwy, z polną gliniastą drogą, stanowiący od północno zachodniej strony miasta naturalną jego granicę), a dalej dzisiejszą ul. Polną [Armii "Kraków"], wówczas wąską dróżką obok zabudowań Czekaja, Musiała, Bochniaka prowadzącą do pól proszowickich gospodarzy dotarliśmy do cmentarza parafialnego. Wdrapaliśmy się na żelazną bramę zeskakując z niej na drugą stronę, cmentarną. Staliśmy obok kwater cmentarza wojennego żołnierzy rosyjskich poległych w walkach w 1945 r. w okolicach Proszowic. Teren kwatery był dość rozległy, wtedy dobrze utrzymany, wolny od drzew.

     Na cmentarzu była cisza, wczesne godziny popołudniowe, żadnej widocznej osoby. Rozmawiając przeszliśmy na starą jego część, z wysokimi, rozległymi drzewami, które, mimo, że słońce mocno grzało dawały orzeźwiający chłód. Te stare drzewa sprawiały, że ten teren wyglądał bardziej na mały lasek niż cmentarz. Tak zresztą można go było widzieć, jeśli spoglądało się na niego ze strony Starego Dębowca, Bożej Męki, Jazdowiczek, Gniazdowic.

     Była pogoda, więc gruntowe alejki, w tym i główna aleja cmentarza były suche, pozwalając na wędrowanie nimi, ale również między mogiłami. Spacerowaliśmy po cmentarzu oglądając stare nagrobki, zarośnięte chaszczami miejsca wzdłuż muru cmentarnego z widocznymi śladami po nie istniejących już zapadniętych mogiłach, o których zapomniano.

     Nasza rozmowa wtedy nie była pewnie tak poważna, jak otoczenie w którym byliśmy. W końcu byliśmy młodzi, mieliśmy swój świat, swoje problemy. Nie myśleliśmy wtedy o tej ostateczności, kończącej się mogiłą, obok których przechodziliśmy. Doszliśmy do miejsca spoczynku polskich żołnierzy z Armii Śląsk, dla których bitwa obronna z września 1939, z przeważającymi siłami niemieckimi, na ulicach Proszowic, w rejonie cmentarza i na samym cmentarzu była ostatnim epizodem ich życia.

     Nad małą kwaterą dominował Krzyż, a nagrobki w części oznaczone były nazwiskami poległych żołnierzy. Z tego miejsca miałem bardzo blisko do grobu moich dziadków położonego przy głównej alei cmentarza. Tam skierowałem swoje kroki, aby zmówić za nich modlitwę. Po jakimś czasie dołączył Jurek. Stojąc tak obok grobu, w pewnym momencie popatrzył na mnie i powiedział, to zapamiętałem dokładnie i do dziś słyszę te słowa: Słuchaj, jak już mnie nie będzie, przyjdę do ciebie i powiem ci, jak tam jest.

     Pewnie wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego, co to może oznaczać i nie przywiązywałem do tego specjalnej uwagi. Potraktowałem to, jak wszystkie nasze rozmowy. Dopiero później w świetle zdarzeń, które miały nastąpić uświadomiłem sobie, czym byłe te słowa wypowiedziane wtedy na cmentarzu. Wrócę do nich w kontekście innego późniejszego zdarzenia, przyznaję trochę irracjonalnego, ale nie wydumanego, przeżytego realnie, które uświadomiło mi, jak paniczne mogą być zachowania człowieka, wbrew jego woli, może nawet z wyłączeniem pewnego zakresu kontroli naszych działań.

     Po tym co powiedział Jurek, bez specjalnego jakiegoś powodu, tak bezwiednie nasza dalsza rozmowa się nie "kleiła". Wyszliśmy na szosę krakowską, a później ul. Krakowską, przy której mieszkałem wróciliśmy do miasta, tzn. ja do domu, a Jurek poszedł dalej do rynku do internatu. Do tego spaceru, naszej rozmowy, i tego co Jurek powiedział nie wróciliśmy nigdy w naszych późniejszych kontaktach. Jedyne, co z tym można by łączyć, to, że po jakimś czasie Jurek dał mi swoje zdjęcie z dedykacją, nie pamiętam już treści. Po latach próbowałem w swoim archiwum odszukać to zdjęcie, niestety, gdzieś , nie wiem w jakich okolicznościach zaginęło.

     Nasze spotkania stały się rzadsze, Jurek zainteresował się dziewczyną, która zdobyła jego sympatię, Anią, a ja zająłem się literaturą, trochę fotografiką, harcerstwem, a w dodatku też poznałem koleżankę z młodszej klasy, Marysię M. podopieczną kier. internatu żeńskiego pani profesor Sikory, dziewczynę o czarnych włosach, która mi trochę wtedy zburzyła spokój.

I czas tak biegł, aż pewnego dnia rano naszą "Budę" - było to chyba na przełomie marca i kwietnia 1959 r. obiegła wiadomość, że Jurek nie żyje. Nie wiedzieliśmy, co się stało. Koledzy z internatu mówili o samobójstwie.

     Po pewnym czasie do klasy przyszedł dyr. Liceum pan Kruczała i zakomunikował, że zdarzyła się tragedia, jeden z uczniów, właśnie Jerzy U. (ze zrozumiałych względów użyję tylko pierwszej litery jego nazwiska, bo mimo upływu kilkudziesięciu lat rodzina mogłaby sobie nie życzyć przypomnienia tego zdarzenia) nie żyje, w związku z tym w szkole jest milicja i prowadzi dochodzenia. Jak wynikało z komunikatu dyrektora wszyscy mieliśmy oczekiwać na rozmowy w tej sprawie.

     Przesłuchanie indywidualne lub, jak kto woli rozmowa w gabinecie dyr. Kruczały trwała około półtorej godziny. Opowiedziałem o naszych relacjach z Jurkiem, także o tym, co powiedział podczas wagarów na cmentarzu. Próbowano wydobyć ze mnie więcej niż wiedziałem, ale nic więcej powiedzieć nie mogłem i w końcu dano mi spokój. Wtedy też dotarło do mnie, że słowa wypowiedziane na cmentarzu mogły być zapowiedzią tego, co Jurek planował. Dlaczego?

     Już po tych dochodzeniach pojawiła się pogłoska, że pobyt Jurka w Proszowicach, a później jego śmierć łączono ze sprawą zaginięcia syna Piaseckiego z Warszawy. W swoim czasie słynne zaginięcie [morderstwo].

     Do matury nic więcej w tej sprawie się nie dowiedzieliśmy, a potem, no cóż? Życie się toczyło dalej. Problemy, jakie stanęły przed każdym z nas, absolwentów rocznika 1959 pewnie przesłoniły wcześniejsze sprawy.

     Pamiętam, że już pracując spotkałem przypadkowo w Proszowicach jego sympatię Anię N. Mimo, że minęło już wówczas trochę czasu od tego zdarzenia, nadal nie mogła się otrząsnąć ze wspomnień. W rozmowie wtedy usłyszałem, że nie potrafi odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego tak się stało. I na tym można by tą historię zakończyć, gdyby nie to, co usłyszałem od Jurka na cmentarzu, a co w niedługim czasie po tym zajściu, w nieoczekiwanym momencie i okolicznościach, jak by to dziś powiedziano nabrało realu, może nie dosłownie, ale w warstwie emocjonalnej.

     Otóż, gdzieś w miesiącu sierpniu następnego roku po maturze umówiłem się z sympatią na spotkanie w Poborowicach. To taka miejscowość obok Proszowic. Była sobota, wczesne popołudnie. Grzało mocno. Zaraz po pracy, bo wtedy w soboty się pracowało, ruszyłem na spotkanie. Wtedy też nie było jeszcze dróg takich jak dziś, nie było też połączeń komunikacyjnych z sąsiednimi miejscowościami. W krótkim czasie znalazłem się na miejscu. Popołudnie było wspaniałe. Wieczorem wiejska zabawa - nie powiem, udana. Około godz. 22-giej czas było wracać. Powodów do tego było kilka. Możliwość oberwania od miejscowych chłopców za podrywanie dziewczyny - takie lokalne klimaty, parę kilometrów drogi w ciemności, nadchodząca burza, a co najważniejsze sympatia musiała być w domu o czasie wyznaczonym przez rodziców.

     Pożegnałem się, ruszyłem szybkim krokiem w ciemności, po wiejskich ścieżkach i drogach, ryzykując, że nabiję sobie guza. Noc była ciemna, niebo zachmurzone bez księżyca. Od czasu do czasu drogę oświetlały błyskawice nadchodzącej od zachodu burzy. Odgłosy grzmotów się nasilały. Przyspieszyłem kroku. Minąłem Łaganów i zacząłem schodzić ścieżką po zboczu na tzw. "proszowickie sapy", czyli podmokłe łąki, miejscami niebezpieczne.

     Schodząc zauważyłem przed sobą w odległości kilkuset metrów w ciemności, dość mocne, białe, przemieszczające się światło. Ucieszyłem się, bo mimo tego, że specjalnie obawy nie czułem, to zawsze jest raźniej, jak się ma towarzystwo. Później i teraz zadaję sobie pytanie, jakie? Nie znam na nie odpowiedzi. Wtedy przyspieszyłem jeszcze bardziej kroku, by dogonić tą, zakładałem, osobą idącą przede mną i mimo, że prawie już biegłem, dystans pomiędzy światłem, a mną się nie zmniejszał. Minąłem rozbity, utopiony w bagnie samochód niemiecki z II wojny światowej, wychodziłem z sap na dróżkę biegnącą do kurhanu "Białego Krzyża". Przemieszczające się przodem światełko jak by zwolniło, Ja znowu przyspieszyłem kroku, odległość się faktycznie zmniejszała. Byłem w odległości około 100 metrów od kurhanu. Błyskawice często na krótki moment oświetlały drogę. Od pewnego momentu zacząłem się denerwować, żeby nie powiedzieć bać. Dlaczego? Bo w świetle błyskawic widziałem ciągle niezmiennie światło, a nie widziałem osoby która je niosła. Do "Białego Krzyża" miałem około 50 metrów, gdy na wysokości środka kurhanu światło znikło.

     Starsi proszowianie pamiętają, że kurhan "Biały Krzyż" stał na skrzyżowaniu bagnistej po opadach drogi w kierunku kościółka "św. Trójcy" potocznie zwanej drogą "Za stodołami", gruntowej drogi do pól i do Łaganowa prowadzącej częściowo obok toru kolejowego, polnej drogi w wąwozie w kierunku byłej cegielni i Żębocina, dróżki w wąwozie biegnącej przez "Jeziórko" w kierunku magazynów obok stacji kolejowej dzisiejszej ulicy Wolności. Te polne drogi go otaczały. A przed nim od strony Proszowic krzyżowały się z nasypem kolejki wąskotorowej biegnącej po zboczu w kierunku stacji kolejowej w Proszowicach. Czemu to przypominam? A dlatego, że jeśli stanęło się obok kurhanu, to można było wzrokiem ogarnąć okolicę. Oczywiście w dzień było to łatwiejsze, w nocy było to trudniejsze.

     Stanąłem na wysokości kurhanu, domek stojący po lewej stronie był ciemny, uśpiony. Mogła być godzina około 23.30-24.00, gdyby ktoś faktycznie przede mną szedł, a zgasił jedynie latarkę, to teoretycznie powinienem go w świetle coraz częstszych błyskawic z tego miejsca zobaczyć.

     Kolejna potężna błyskawica na moment oświetliła kurhan i stojący na nim "Biały Krzyż", a także prawą stronę pobocza drogi patrząc w kierunku Żębocina. I to był ten moment, w którym doznałem potwornego strachu, wręcz paraliżu. Ja, który z kolegami umawiałem się na przyniesienie z cmentarza z określonego grobu kamienia, który wcześniej tam był zostawiany, zabrania i przyniesienia go z cmentarza o północy. Takie zabawy też się proszowickich chłopców po wojnie trzymały.

     Moment, w którym przed oczyma pojawił się Jurek na cmentarzu mówiący słowa Jak już mnie nie będzie, przyjdę do ciebie i powiem ci jak tam jest, ale to nie wszystko, po prawej stronie kurhanu na poboczu pola przed oczami wyświetlił mi się obraz. Jaki? Prawdopodobnie zadziałał zapis pamięci z wczesnych lat dziecięcych.

     To był pewnie rok 1946 lub 47. Byłem małym berbeciem, z ciągle potarganymi portkami. Jak mi potem mówili, wszędzie mnie było pełno. Zdarzyło się wtedy w naszym miasteczku coś, czego nie mogłem nie widzieć, choć to nie na dziecięce oczy był widok. Gruchnęła wiadomość, że obok "Białego Krzyża" bandyci zabili człowieka. W te pędy pobiegliśmy, nie mogliśmy pominąć takiej okazji. Właśnie po prawej stronie kurhanu, w wydeptanym zbożu zobaczyłem leżącego człowieka, mężczyznę w białej koszuli i ciemnych spodniach. Przy zabitym był już spory tłumek ludzi, przyglądający się tej scenie i wymieniający między sobą pewnie opinie dotyczące tej sprawy. Pamiętam, że obok zabitego było dwóch milicjantów, którzy nie dopuszczali obecnych osób w pobliże leżącego człowieka. Jeden z nich, jak sobie przypominam miał w ręce broń. Z późniejszego poznania myślę, że była to popularna "Pepesza".

     Przyznam, że po projekcji przed oczyma, w tak realistyczny sposób tych dwóch zapisów mózgu nie potrafiłem zapanować po chwilowym paraliżu nad potwornym strachem, jakiemu uległem. Nie wiem, ile to trwało, jak pokonałem drogę po wertepach do św. Trójcy, a później przez ogrody na skróty do domu przy Krakowskiej. Wiem, że ocknąłem się w domu. Pamiętam, że mama pytała mnie, co się stało. Oczywiście nie przyznałem się do strachu. Byłem dorosłym człowiekiem. Nigdy w życiu, a różne sytuacje bywały, nie przeżyłem podobnego stanu.

     Nie traktuję tego zdarzenia jako zjawiska paranormalnego, choć momentami na takie wygląda. Raczej jako psychologiczną reakcję na zbieg okoliczności, jakie pamięć wydobyła ze swej głębi, wzmocnioną uwarunkowaniami pogodowymi (nadchodząca burza, błyski, grzmoty, prowadzące mnie białe światło?). Ale, jeśli słyszę dziś kogoś, kto twierdzi że nie boi się różnych zjawisk niecodziennych, to zwykle życzę mu, by los nie obdarzył go niespodziewaną okazją do zweryfikowania tej rzekomej odwagi.

I to jest już koniec tej historii. Jeśli kogoś to zainteresuje, jeśli ktoś będzie chciał coś dopisać do niej, to sprawi mi to satysfakcję. Jeśli nie, cóż...

Stanisław Paluch   

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/skarby/felietony/wydarzenia/20161013samobojstwo/art.php