Boże Narodzenie - wspomnienia pani Todzi Odziomek

Odziomek Todzia lata 60. XX w. (fot. zbiory autorki)

Nowe Brzesko, 30-12-2015

     Boże Narodzenie na wsi mego dzieciństwa, rozpoczyna się już we żniwa. Należało bowiem już wtedy wybrać snop dorodnego zboża z ziarnem, aby ustawić je w wigilię. Niektórzy gospodarze wybierali tylko żyto, a niektórzy robili snop ze wszystkich zbóż. Oprócz tego należało zrobić "Gwiazdkę" z prosa i pszenicy.

     Gwiazdka była robiona z nie całkiem dojrzałej pszenicy i prosa, aby można ją wygiąć i odpowiednio uformować. Zawieszało się ją w rogu chaty, a po Bożym Narodzeniu, w Trzech Króli, gospodarz wychodził w pole, rozplatał gwiazdkę i rozrzucał po polu dla ptaków. Po powrocie do domu czekał na niego gorący "szczodrak". Była to pleciona bułka, chałka, czasem z ciasta pozostawionego z pieczenia świątecznego, do tego kielich "przepalanki". Myślę, że jak się robi przepalankę, nie muszę tłumaczyć. Moja babcia się gniewała, "zabobony" - mówiła, ale szczodrak na dziadka zawsze czekał.

     Następnie jesienią, trzeba było usmażyć powidła. Palenisko robiono w ogrodzie, zakopywano kociołek ze śliwkami, gotowano powidła ze trzy dni i noce. Od czasu do czasu należało powidła przemieszać "kopyścią". Suszono też śliwki na specjalnych "laskach". Laska miała wymiar 2 m na 1,5 m. Dno było z wikliny, a boki z desek. Takie trzy laski, ze śliwkami, gruszkami, jabłkami, ustawiano jedną na drugiej, a pod spodem palono w specjalnie wykopanej jamce. Potem przekładano, zmieniano pozycję lasek, aby ususzyć owoce równomiernie. Można było suszyć w suszarni do tytoniu, ale wtedy zawsze śmierdziały tytoniem.

     Powidła i suszone śliwki z Kuchar i Śmiłowic były bardzo poszukiwane w miastach. Handlarki brały na plecy worek-plecak z tytoniem, cieniutko rżniętym, do rąk po dwa pięciolitrowe gary gliniane z powidłami (oczywiście garnki z Brzeska), do zanadrza "kenkarta" i parę groszy, i wąskotorówą z Kościelca do Krakowa na Kleparz. Oczywiście suszono też nitki z owocami nad kuchnią, przeważnie obierki z jabłek "spadów" - bo jabłka smażono, ale bez cukru, czasem trochę miodu dokładano do tej jabłecznej marmolady.

     I nie kłóćcie się ze mną, że tak nie było! Ja jestem z "ludu", to wiem jak było. Moi kochani - była taka bieda, że dzieciom tęskniącym za słodyczami gotowano buraki cukrowe. Smaczne, owszem!

     Na początku adwentu należało iść z rzepakiem do wyciskarki oleju, czyli do "olejorza". Moi bliscy chodzili do "olejorza" w Gruszowie. Zawsze wydawało mi się, że Gruszów jest większym miasteczkiem niż Nowe Brzesko, bo w Gruszowie była Gmina. (Mój pierwszy adres, to było: "Śmiłowice pod Kucharami, gmina Gruszów, poczta Nowe Brzesko; tak że w wyobraźni dziecka powstała wyższość Gruszowa nad Brzeskiem!).

Jest również przysłowie o powolnym pracowniku: "robotnik od olejorza" - czyli powolny, leniwy.

     Na święta trzeba mąki, mąki pięknej, pytlowej. Gospodynie walczyły z gospodarzami o taką mąkę, a to przymilnością, a to otwarcie mówiły: "Nic się z takiej czarnej mąki nie uda!" No i była mąka pytlowa na święta, z młyna nad Szreniawą.

     Moi wujkowie wstydzili się młócić cepami, a prostej słomy trzeba w gospodarstwie na poszycie dachów i na powrósła, tak że dziadek zatrudniał wędrownych górali, i przeważnie przez tydzień słychać było rytmiczne "paf, paf - paf, paf". Bardzo podobał mi się ten obrzęd młocki - sianie, wianie, podmiatanie, machanie miotłą, nad wymłóconym zbożem. Robiłam sobie wagary, mówiłam że pięty mam obtarte, i siedziałam wpatrzona w stodołę.

     Jak była młócka młocarnią, to do szkoły pędziłam bladym świtem, bo nie lubiłam chodzić za kieratem. Jesienią przyjeżdżali smolarze ze smołą, węglem drzewnym, do żelazka, i dziegciem. Dziegciem smarowało się buty robocze. Koniom poobijane pęciny. Można było też u smolarza kupić naftę (przyjeżdżali aż spod Jasła). Nie była to nafta rafinowana, ale beczkę nafty trzeba było kupić.

     W adwencie dziadek zabrał mnie parę razy do Nowego Brzeska. Jak już pokonferował z weterynarzem, o swoich koniach, kupiliśmy w aptece, ocet, glistnik, krople walerianowe, jodynę i wodę utlenioną, trochę aspiryny, a czasem wodę kolońską "Chypre" i kolorowe pachnące mydełko - to szliśmy do restauracji. Dziadek, na złamane piwo z żółtkiem, a dla mnie krachle. Jak było zimno to dostawałam herbatę w kufelku po piwie, tak że to było piwo - herbata, do tego bułkę z miodem. Potem pani M. myła mnie w tej miedniczce co opłukiwała kufle, tak że ciągnęło ode mnie browarem - babcia krzyczała na nas obydwoje. Ale frajda była! Jeszcze kupowaliśmy bibułkę do owijania cukru w kostkach i łańcuchów na choinkę.

     Choinki miałam dwie, jedną którą ubierała mama po - krakowsku i drugą małą, podwieszoną pod sufitem, taka jak wszyscy: z orzechami, jabłkami, cukrem w kostce, ciastkami które nie rozmiękały i spadały. Ach! Żeby jeszcze śnieg spadł!

     Potem do sklepu do pani Głąbkowej, po drożdże i laske wanilii. "Uzganiać" jajek i w ogóle nabiału, i pieczemy ciasto! Ponad to było świniobicie w ukryciu, bo "Szwaby - Germańce" i okupacja. Świnki były hodowane w brodle, z dala od gospodarstwa, aby ich nie zakolczykowano. Przeważnie dziadek ubijał świnkę wspólnie z sąsiadami np. z Zapartami.

Trochę mięsa i smalcu zabierali "Jędrusie".

Mycie, kąpiele, strzyżenie, golenie, i od Wigilii kolędy przy świeczkach płonących na choince! Ale frajda!

Wspomnienia w 2008 r spisała: Teodora Odziomek   

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/skarby/felietony/wydarzenia/20151230bn/art.php