Grażyna Staniszewska - córka nowobrzeszczanina

Grażyna Staniszewska trzecia od lewej pośród samorządowców z Nowego Brzeska (fot.af)

31-08-2008

     Jacek Kuroń ubolewał, że ludzie "Solidarności", którzy wyszli z ruchu antytotalitarnego, nie umieli przestawić się na działalność propaństwową. Za przykład osoby, która w tej działalności świetnie się odnalazła, podawał Grażynę Staniszewską.

     Ten mężczyzna zjawił się u Grażyny Staniszewskiej pod koniec lat 70., kiedy kierowała domem kultury w Bielsku Wapienicy. Nie przedstawił się. - Chodzi o zagrożenie placówki - tłumaczył. Jakie zagrożenie? Odpowiedział wymijająco. Rozmawiali na tematy ogólne. W pewnym momencie mężczyzna podsunął kartkę, poprosił o jej wypełnienie i poinformował, że odtąd będą współpracować w celu ochrony domu kultury. Staniszewska zaczęła pisać słowa, które jej dyktował. Kiedy zorientowała się, że chodzi o tajną współpracę z SB, odmówiła złożenia podpisu. Na tym wizyta się skończyła. Próba nakłonienia jej do współpracy powtórzyła się kilka lat później, podczas internowania. Wtedy Staniszewska odmówiła już kategorycznie.

     Nie zdawała sobie sprawy, w jakim stopniu te z pozoru błahe epizody zaciążą na jej życiu. Oto ona, posłanka Unii Wolności, szefowa podbeskidzkiego podziemia, powszechnie szanowana za odwagę i bezinteresowność, znalazła się na liście agentów ujawnionej przez Antoniego Macierewicza 4 czerwca 1992 r. Przez osiem lat, do czasu całkowitego oczyszczenia jej z zarzutów przez Sąd Lustracyjny, będzie dźwigać brzemię domniemanego "konfidenta".

ANATEMA rzucona w Sejmie podzieliła posłów. Ktoś przyniósł jej wielki bukiet biało-czerwonych kwiatów. Jan Rokita powiedział: - Ja ci jednak wierzę - z naciskiem na "jednak". Ktoś nie zauważył jej na korytarzu. Publicznie pierwszy zareagował Jacek Kuroń.

     Byłem w Sejmie w czerwcową noc teczek. Pamiętam Kuronia, jak z termosem pod pachą, czerwony ze złości chrypiał do kamer i mikrofonów: - Kiedy odczytano tę rzekomą listę agentów i usłyszałem nazwisko Grażyny Staniszewskiej, to się popłakałem. Widziałem łzy w oczach różnych działaczy "S". To podłość! Trzeba czuć tę wielką bliskość, jaką daje wspólne nielegalne działanie, by zrozumieć, jaki to dla nas był cios. Ta lista jest fałszywa! Pytacie, skąd to wiem? Wiem, bo znam ludzi! Wszystkie papiery można sfałszować. Człowieka sfałszować się nie da.

     Grażyna oświadczyła, że nie będzie się ani tłumaczyć, ani usprawiedliwiać. Dziś wspomina: - To było jak zemsta Służby Bezpieczeństwa. Miałam wielu przyjaciół ze stanu wojennego, to były lepsze i ciekawsze przyjaźnie niż te z okresu pierwszej "S", kiedy wszystko było wolno. Bolało mnie, że oni mogą sobie pomyśleć, że o tym, co robiliśmy razem, ja donosiłam. Co miałam im powiedzieć? Tym bardziej że na tej liście byli ludzie, którzy rzeczywiście donosili. Potem przez półtora roku miałam wrażenie, że nie mam moralnego prawa czegokolwiek proponować w Sejmie. Macierewicz sparaliżował moją działalność do końca kadencji.

- To był dla niej potworny cios - wspomina Mirosław Styczeń z PiS, były wojewoda bielski. Było dla nas oczywiste, że musimy jej bronić, choć wszyscy byliśmy zwolennikami lustracji i sympatyzowaliśmy z prawicą. Napisaliśmy list otwarty z poparciem dla niej, który podpisało 28 bielskich działaczy podziemia. Wiem, że ten list pomógł jej przetrwać.

     Nie chciała kandydować w kolejnych wyborach. Jednak po namyśle uznała, że rezygnacja będzie równoznaczna z przyznaniem się do winy. Niech więc ludzie zdecydują. Zdobyła mandat z listy Unii Demokratycznej, dostała w Bielsku więcej głosów niż w poprzednich wyborach. I choć po Bielsku i okolicach krążyły insynuacyjne ulotki, w plebiscycie czytelników "Gazety Krakowskiej" wybrano ją na Człowieka Roku 1992.

ROZLICZENIA Z PRZESZŁOŚCIĄ uważała za stratę czasu, ale głosowała za ustawą lustracyjną, by dać szanse sobie i innym. Sąd lustracyjny zajął się sprawą 7 marca 2000 r. Rozprawa trwała trzy godziny. Zeznawał jeden jedyny świadek. Ten sam - już emerytowany - funkcjonariusz SB z Bielska, który ponad 20 lat wcześniej bezskutecznie próbował zwerbować Staniszewską. Historia zatoczyła koło. Teraz od świadectwa powiatowego esbeka zależało jej dobre imię. Zdarzyło się jednak coś niebywałego. Zastępca Rzecznika Interesu Publicznego sędzia Krzysztof Kauba sam zauważył, że doszło tylko do "nieudolnej próby zwerbowania", i poprosił sąd o wydanie orzeczenia korzystnego dla lustrowanej. To orzeczenie Grażyna przyjęła ze łzami w oczach.

     Dziś na sejmowych korytarzach Grażyna Staniszewska spotyka czasami Antoniego Macierewicza. Poseł Ruchu Katolicko-Narodowego nie zauważa jej. Nie mówi "dzień dobry". Nigdy jej nie przeprosił.

 (fot.af)
     W ROKU 1954 zachorowała czteroletnia, najstarsza córka państwa Staniszewskich, nauczycieli z Białej Krakowskiej. Miejscowa lekarka nie umiała postawić diagnozy. Zamiast wypisać skierowanie do szpitala, kazała czekać, "aż choroba się rozwinie". Po miesiącach zwłoki pan Staniszewski bez skierowania pojechał z córką do szpitala w Rabce. Usłyszał: - Panie, pan żeś zmarnował dziecko! Dlaczego dopiero teraz? Córka ma gruźlicę stawu biodrowego!

     Grażyna spędziła w szpitalach niemal nieprzerwanie sześć lat: Rabka, Zakopane, Otwock. Przebyła kilka operacji - nie zawsze udanych...

     Ze świeżo upieczoną deputowaną do Parlamentu Europejskiego siedzimy w Sejmie. Już otwieram dziób, by powiedzieć coś o dziecięcej szpitalnej traumie, gdy słyszę: - Muszę pana rozczarować. Dziecko się przyzwyczaja do każdych warunków. Jak mama przyjeżdżała raz w miesiącu do szpitala i płakała nade mną, to myślałam, że ją zabiję. "Co mama tak płacze, zamiast się ze mną pobawić?" - wolałam. A jej było żal, że dziecko leży obłożone gipsem, przykute do łóżka.

     Grażyna wróciła do szkoły w ciężkim ortopedycznym bucie. Na przerwach zostawała w klasie. Na wagary nie chodziła. Na WF-ie nie ćwiczyła. Gdy były tańce - nie tańczyła. Za to w drugiej klasie podstawówki przeczytała Trylogię. Moją uwagę o pogodzie, z jaką znosi chorobę, kwituje: - Każdy ma jakiś problem.

Mirosław Styczeń: - Grażyna jest pełna energii. Nie wzbudzała litości, bo nikt jej choroby nie widział.

     Gdy po latach trafiła do więzienia, nie czuła się zagubiona: - Pisałam długie listy, skargi, zażalenia, by pan prokurator miał co robić. Dobrze się bawiłam. A gdyby nie ten szpital, to może byłabym jak ta kobieta w naszej celi w areszcie w Cieszynie. Od rana do nocy płacz! Na tych paru metrach kwadratowych bez przerwy zawodzenie. Nic, tylko spakować się i uciec!

     DOM STANISZEWSKICH żył sprawami publicznymi w bielskiej, pozytywistycznej skali. Nikt tam nie przeżywał wydarzeń Grudnia '70 jak na Wybrzeżu czy Czerwca '76 w Radomiu. Nie wiedziano o KOR. Dlaczego więc po latach Grażyna Staniszewska zasiadła z Mazowieckim i Geremkiem przy Okrągłym Stole negocjować kompromis z generałem Kiszczakiem?

     Gdy w 1918 r. nastała niepodległość, Rzeczpospolita zaapelowała, by każdy, kto ma maturę, zgłosił się do pracy w charakterze nauczyciela. Ojciec Grażyny, chłopski syn, który właśnie skończył 20 lat, zgłosił się do pracy - tylko na rok. Nauczycielem w Łętkowicach niedaleko Miechowa, a potem w Bielsku-Białej był do końca życia. W międzywojniu w łętkowickiej szkole zawiązało się kółko rolnicze, a kierownik Staniszewski do spółki z księdzem proboszczem wprowadzał we wsi nawozy sztuczne i nowe metody upraw. Dzięki rządowemu stypendium wyjechał nawet do Danii, by zapoznać się z organizacją wiejskich bibliotek. Powrócił owładnięty misją bibliotekarstwa.

     Na wiosnę 1940 r. do Łętkowic przyjechał pełnomocnik państwa podziemnego zaszczepiać we wsi tajne nauczanie. - Przyjechał z Warszawy jakiś palant! Tu, w Łętkowicach normalnie, tajne nauczanie idzie pełną parą, a on "mianuje ojca kuratorem oświaty całego powiatu miechowskiego". Ojciec mu na to powiedział, że nominacji nie potrzeba. Wystarczy, żeby każdy robił swoje - mówi Staniszewska.

     ZAPAMIĘTAŁA to "niech każdy robi swoje". Po 1989 r. w Sejmie zajęła się najmniej wdzięcznymi dziedzinami - budżetem i finansami. W czasie gdy Leszka Balcerowicza prawica odsądzała od czci i wiary, stworzyła wraz z nim SPRING 92 - Społeczny Ruch Inicjatyw Gospodarczych. Upowszechniali konkretną wiedzę ekonomiczną dla przedsiębiorców.

     Gdy po raz czwarty weszła do parlamentu, została przewodniczącą sejmowej komisji edukacji. Podczas gdy Węgrzy i Czesi komputeryzowali swoje szkoły, rządy SLD-PSL przez cztery lata przygotowywały założenia do założeń reformy edukacji. Staniszewska wgłębiła się z kolegami z klubu UW w ustawę budżetową i okazało się, że można z niej wycisnąć 95 mln zł na komputeryzację szkół. Dzięki temu w każdej polskiej gminie jest dziś szkoła wyposażona w pracownię komputerową i dostęp do internetu. - Tak jak minister Sławoj-Składkowski zrewolucjonizował sławojkami higienę na międzywojennej wsi, tak Staniszewska ją skomputeryzowała - mówią koordynatorzy jej nowej akcji "Interkl@sa dla gimnazjalistów".

- Gdy w czerwcu 1989 r. trafiłam do parlamentu, panowała tu atmosfera misji. Wydawało się nam, że od każdego naszego słowa zależy los milionów. Potem do Sejmu zaczęli się pchać wszyscy. Idea, że polityka to działanie na rzecz dobra wspólnego, poległa. Politycy myślą dziś, jak o dwa procent poprawić swoje notowania. Nie ma innych motywacji.

     Jacek Kuroń ubolewał, że ludzie "Solidarności", którzy wyszli z ruchu antytotalitarnego, nie umieli przestawić się na działalność propaństwową. Za przykład osoby, która w tej działalności świetnie się odnalazła, podawał Grażynę Staniszewską.

     TAK JAK CAŁA KLASA Grażyna w ogólniaku należała do ZMS. Ale tylko ona została z ZMS wyrzucona. Kiedyś na lekcji wychowawczej historyk zapytał: - Dlaczego wy tak nie lubicie Związku Radzieckiego? Na szczere pytanie - szczera odpowiedź. - Za Katyń - odpowiedziała w imieniu wszystkich.

     W 1968 r. Grażyna studiuje polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. W marcu po Krakowie snują się trójki robotnicze. Wyłapują i biją młodych ludzi w akademickich czapkach. Grażyna bierze udział w wiecach, ale nie może się nadziwić, dlaczego studenci domagają się wolności słowa. Na wykładzie z literatury zaraz po zdławieniu Marca jeden z profesorów powiedział, że jego pokolenie też próbowało w 1956 r., ale że tego systemu nic nie przewróci. - Dopiero wówczas zobaczyłam, że nie żyjemy w wolnym kraju. Cały ten wykład przebeczałam - wspomina Staniszewska.

     Po studiach wróciła do Bielska i została nauczycielką polskiego w liceum dla pracujących. Nie tylko uczy. Prowadzi teatr, klub dyskusyjny, uczniów traktuje partnersko. Zwolniona ze szkoły pod pretekstem zmian organizacyjnych, jedyny wolny etat znajduje w domu kultury w Wapienicy. W latach 70. jej dom kultury staje się żywym centrum miejscowej społeczności. Staniszewska organizuje rajdy rowerowe, święto dzielnicy, ściąga kabarety. Pomysł koncertów organowych w kościele nie podoba się Komitetowi Wojewódzkiemu PZPR, bo "pod pretekstem koncertów wciąga się ludzi do kościoła". Staniszewska idzie do sekretarza. Tłumaczy, że to raczej "zeświecczenie świątyni, bo traktuje się ją jak salę koncertową". Na nic. Koncerty ruszają dopiero w 1980 r., dziś mają już niemal ćwierćwieczną tradycję.

     WE WRZEŚNIU 1980 R. do bielskiego domu kultury trafia zaproszenie na zjazd pracowników estrady w Gdańsku. Pojechała sama - bo Gdańsk był wówczas powstańczą stolicą Polski. Ludzie zjeżdżali tu z całego kraju, żeby powęszyć, posłuchać, żeby się zorganizować. Na zjazd przychodzą liderzy tworzącej się "Solidarności". Andrzej Gwiazda przekonuje: "Wy, ludzie estrady, macie siłę. Orężem robotników jest strajk, waszym - wolne słowo. Załóżcie swoją sekcję "S"". Staniszewska poznaje Annę Walentynowicz, Jacka Kuronia, Bogdana Borusewicza. Nabiera ulotek i w euforii wraca do Bielska. Kolegom z bielskich domów kultury oświadcza: zakładamy Komisję Zakładową "S". Kilka miesięcy później wchodzi do Zarządu Regionu "S". Organizuje Wszechnicę Robotniczą.

- Już w czasie pierwszej "S" w naszym regionie obowiązywał niepisany zakaz zapraszania ludzi z kręgu lewicy, ówczesnych doradców "S". Grażynka wbrew wszystkim ściągnęła do Bielska Adama Michnika - mówi Mirosław Styczeń. Przyjeżdżają też: Jacek Kuroń, Jan Lityński, Kazimierz Świtoń, Maciej Szumowski, Leszek Moczulski. Na spotkania walą tłumy.

     W lutym 1981 r. wybucha na Podbeskidziu strajk. Dom kultury Grażyny Staniszewskiej zamienia się w centrum informacyjne. Żądania Regionu mają charakter jawnie polityczny i są wymierzone przeciw lokalnym komunistycznym notablom, którzy Podbeskidzie traktują jak krainę do skolonizowania. Wywłaszczają prawowitych właścicieli z najpiękniejszych okolic regionu i sami stawiają sobie dacze. Tymczasem ogólnopolska taktyka "Solidarności" opiera się na formułowaniu żądań socjalnych (np. wolnych sobót) - i niczego więcej.

     Jacek Kuroń i Lech Wałęsa są wściekli, ale przyjeżdżają do Bielska. Kończą strajk z pomocą Kościoła. 12 grudnia Grażyna jest w Warszawie na spotkaniu grup Samorządnej Rzeczypospolitej. Wraca do Bielska nocnym pociągiem. - Wchodzę do domu, a mama mówi: "Nie zapalaj światła. Jacyś faceci pytali o ciebie. Powiedziałam im, że jesteś pełnoletnia i że swojej córki nie pilnuję. Powiedzieli, że będą czekać. Zostawiłam ich w kuchni i poszłam spać. Widać wyszli nad ranem...".

     Trzeba się schować. Grażyna idzie do siostry, ale tam też łomotali. Z maszyną do pisania (trzeba pisać ulotki!) trafiła do przyjaciółki. Przyjaciółka zamyka od zewnątrz grupkę "spiskowców" w swoim mieszkaniu. - Mieliśmy udawać, że nikogo nie ma. Ale zapomnieliśmy zgasić światło! Nagle łomotanie do drzwi: "Otwierać!". W końcu koleżanka piszczy: "Kiedy my nie mamy klucza!". W jednej odsłonie dramat i groteska.

     Ubecy wywalają drzwi siekierą, wpadają do mieszkania z odbezpieczoną bronią, ręce im się trzęsą. My - osłupiali, że do każdego z nas mówią po imieniu: "Pani Grażynko, a my pani po całym mieście szukamy!". I tak skończyło się moje ukrywanie. W Bielsku daliśmy się głupio złapać, bo tu byli sami nowicjusze. Zabrali mi pełną dokumentację bibliotek drugiego obiegu, nie mogłam sobie tego darować. Zabrali pieniądze, maszyny. To była klęska.

     INTERNOWANO JĄ W CIESZYNIE, potem w Darłówku, wreszcie w Gołdapi. Ten ostatni internat okazał się prawdziwą rzeczpospolitą babską.

     Była druga w nocy, gdy Staniszewska dotarła na miejsce: - Budynek cały rozświetlony, ze wszystkich okien wyzierają głowy. Na dole czeka delegacja kobiet i ci biedni strażnicy gdzieś po bokach. Każdy nowy transport witano piosenką - jak mawialiśmy - "stomatologiczną": "Wyrwij murom zęby krat". Pamiętam to rozpierające uczucie wolności, gdy kilka pięter darło się na nasze powitanie!

     Gdy 22 lipca '82 zwolniono niemal wszystkie internowane, w Gołdapi pozostały 24 kobiety. Odmówiły wyjścia. Powodem protestu była rewizja, która kończyła się konfiskatą pieczątek z gumek i z ziemniaków, różnych kopertek do grypsów, które kobiety robiły miesiącami.

- Oni nas proszą, żeby wyjść. My, że nie damy się rewidować. Oni na to, że nie ma już jedzenia i że wezmą nas głodem... Przetrzymałyśmy dwa dni. Wyszłyśmy bez rewizji, a nawet z flagą "Solidarności" - opowiada ze śmiechem Staniszewska.

- Siedząc w internacie, Grażyna wydziergała na drutach sweterek z napisem "S" dla mojej dwuletniej wtedy córki. Przechowujemy go jak solidarnościową relikwię - mówi Styczeń.

     PO WYJŚCIU z internowania nie chce się angażować w konspirację. Boi się, że łatwo ją zauważyć na ulicy, ponieważ utyka, że pociągnie za sobą szpicli. Ale bielscy konspiratorzy nie radzili sobie z biuletynem podziemnej "S". Pismo ukazywało się raz na trzy miesiące, było beznadziejne, pełne błędów ortograficznych i językowych. Gdy Staniszewska przejęła redakcję, biuletyn ukazywał się co tydzień. Działało podziemne radio.

     Jesienią 1983 r. po wpadce szefa bielskiego podziemia z notatnikiem pełnym telefonów wygarnięto 30 osób. Staniszewska spędziła trzy miesiące w więzieniu. W tym czasie rzecznik rządu Jerzy Urban na cotygodniowych konferencjach prasowych drwi z więźniów skarżących się na zły stan zdrowia. Pisze więc do Urbana list otwarty: "Osadzono mnie w czteroosobowej celi o powierzchni ok. 8 m kw. Jej wyposażenie: kaloryfer, muszla klozetowa, dwa piętrowe łóżka, stół, taborety - zajmowały ok. 6 m kw. Wolną powierzchnię blokowały sterty druków do składania (praca nakładcza). Poza półgodzinnym spacerem odbywającym się na komendę w ustalonym tempie i kierunku skazana byłam na całkowity bezruch. Podania o dodatkowy spacer nie uwzględniono"...

     Jednak w poliklinice MSW w Katowicach lekarze stwierdzają: gruźlica kości to nie jest choroba na więzienie. Wychodzi na wolność i zgłasza się do pracy - tam "z uwagi na nieobecności" już nie ma dla niej miejsca. Odwołała się do sądu pracy i wygrała, bo wszystkie nieobecności wynikały z internowania, aresztowania albo z zatrzymań na 48 godz. Do domu kultury jednak nie wróciła. Została bibliotekarką. Nie przestała konspirować. - Kiedyś miałam w domu rewizję, bo Jacek Kuroń przysłał mi matryce biuletynu, który miał się ukazać w całej Polsce. Trzy godziny po wizycie jego posłańca przyszli z SB. Znaleźli paczkę owiniętą w warszawską gazetę.

Wracam do domu na rowerze i widzę, że ubecy wychodzą z mojej klatki schodowej. Daję w tył zwrot i jadę chodnikiem. A oni za mną samochodem po ulicy. Opuszczają szybę i wołają: "Pani Staniszewska, ile pani ma lat? Niech się pani przestanie wygłupiać, co będzie się pani z nami na rowerze gonić!". A ja na bagażniku miałam malowany przeze mnie osobiście transparent - kolejny dowód zbrodni. Przecież nie dam się złapać z farbami jak ta głupia. Tak dyskutując z nimi, dojechałam do świateł, wjechałam pod prąd w ulicę jednokierunkową i ich zgubiłam.


     W ROKU 1987 Grażyna Staniszewska została członkiem krajowych władz podziemnej "Solidarności". Stąd trafiła do Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, a później do Okrągłego Stołu. Do stolika gospodarczego zarekomendował ją Andrzej Wielowieyski. Twierdził, że będą tam sami profesorowie i potrzeba kogoś, kto będzie grał rolę zwykłego zjadacza chleba i zadawał proste pytania.

     Pamiętam ją z tamtego czasu. Poprosiłem o wypowiedź dla gdańskiego biuletynu "S". - A co będzie, jeśli czerwoni nas oszukają? Odpowiedziała po namyśle: "To się musi udać!". Jak cała drużyna Wałęsy, zrobiła sobie zdjęcie z Lechem. 4 czerwca 1989 r. zdobyła 149 tys. głosów.

     Od tamtego czasu Staniszewska nieprzerwanie piastuje mandat posła albo senatora. Cały czas w barwach Unii Wolności. Gdy Kongres UW w 1995 r. wybrał Leszka Balcerowicza na przewodniczącego, ten zgłosił Grażynę Staniszewską na sekretarza generalnego. Jednak gdy chodzi o dobro jej podbeskidzkiego regionu, nie ma wartości, której nie byłaby gotowa położyć na szali. W obronie województwa bielskiego skłóciła się ze swoją partią. A i koledzy z Unii chcieli Staniszewską karnie wyrzucić, bo z całą premedytacją naruszyła klubową dyscyplinę i głosowała przeciw rządowemu projektowi nowego podziału administracyjnego kraju. Osamotniona stała na mównicy i niemal płakała. Koledzy z Unii wyrzucali jej brak zdolności myślenia w kategoriach całego kraju, ale pozostała przy swoim. Likwidację województwa bielskiego uważa za swą największą porażkę.

- Poznałem ją w 1992 r., gdy byłem przewodniczącym Związku Gmin Żywieckich - wspomina Grzegorz Figura, były poseł UW, były wicewojewoda bielski. Chcieliśmy otworzyć granicę polsko-słowacką, żeby ożywić region. W Warszawie biłem głową w mur. W końcu zrozpaczony trafiłem do Grażyny. Zaraz zorganizowała w Żywcu wyjazdową sesję komisji spraw zagranicznych z prof. Geremkiem. Od tej chwili wszystko stało się możliwe. Dziś są trzy przejścia drogowe, jedno kolejowe, wiele górskich. To ona otworzyła tę granicę.

     Kiedy tylko pozwala jej czas, ucieka z Warszawy - do siebie. Wraz z siostrą i szwagrem sprzedali mieszkania w bloku i zamieszkali razem w jednym domu z mamą, która teraz wymaga opieki.

JACEK KUROŃ MAWIAŁ, że ludzi dawnej opozycji dotknęła straszna choroba - bakcyl władzy. "Dotknął wszystkich, tylko Grażynki nie dotknął". Siedzimy w sejmowej sali i rozmawiamy o tym, co czeka ją w Parlamencie Europejskim. O tym, że chciałaby wejść do komisji ds. polityki regionalnej oraz komisji kultury i edukacji. Może udałoby się uruchomić jakąś linię finansowania polskich regionów...

     Powiada, że jej życie za szybko się toczy. Że w sposób nieuzasadniony przeskoczyła parę szczebli i że zawsze marzyła, żeby być radną, a gdyby jej nie wybrali, to dalej pracować w domu kultury. - Wie pan, to bardzo pożyteczna praca, z żywymi ludźmi i dla ludzi.

Jarosław Kurski 'Wysokie obcasy'   

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/skarby/felietony/postacie/20080831staniszewska/art.php