Lotnisko polowe w Klimontowie k./Proszowic

samolot PZL-23B Karaś (fot. zbiory autora)

Klimontów, 13-08-20)

     Na Podhalu Niemcom "Blitzkrieg" nie wyszedł. W trzecim dniu wojny atakujący na tym kierunku niemiecki XXII Korpus Pancerny był zaledwie 20-30 km od granicy. Miał jednak 10-krotną przewagę nad 10. Brygadą Kawalerii płk. Stanisława Maczka, która broniła się po mistrzowsku, ale ulec przewadze musiała. Jej klęska groziła rozerwaniem polskiego frontu w Beskidach. Wówczas wycofująca się ze Śląska pod naporem niemieckim Armia "Kraków" trafiłaby w kleszcze Wehrmachtu. Polskie dowództwo zdecydowało się wysłać broniącym się na Podhalu oddziałom pomoc lotniczą. O godz. 9 w niedzielę 3 września 1939 roku na niemieckie odwody zmierzające ku Rabce spadły polskie bomby.

     Atak przeprowadziła 24. Eskadry Rozpoznawcza z Krakowa. Na początku wojny dysponowała ona 10 samolotami PZL-23 B Karaś. Na oliwkowych kadłubach wymalowane były godła jednostki - skaczące jasnobrązowe kozice na tle niebieskich kwadratów mających czerwone obwódki. Karasie były "oczami" sztabu Armii "Kraków", broniącej Górnego Śląska i południowo-zachodniej granicy Rzeczypospolitej. Zwiad operacyjny był niezwykle ważnym zadaniem, ponieważ szybkie postępy Niemców groziły często odcięciem polskich sił i ich zniszczeniem. Trzyosobowe rozpoznawczo-bombowe Karasie były bardzo dobrymi maszynami w swojej klasie. Zostały zaprojektowane i skonstruowane w Polsce, miały charakterystyczną sylwetkę ze stałym podwoziem i tzw. "kołyską" - gondolą bombardiersko-strzelecką pod kadłubem. Mogły przenosić 700 kg bomb, ich prędkość sięgała maksymalnie 319 km/h, uzbrojone były w 3 karabiny maszynowe, które obsługiwali pilot, tylny strzelec i strzelec w "kołysce". Jednak najnowsze niemieckie myśliwce Messerschmitt Bf-109E ze znakomitym silnikiem Daimler Benz 601, który dawał im prędkość maksymalną 550 km/h, deklasowały na jesieni 1939 roku większość samolotów świata. W spotkaniu z tymi myśliwcami Karasie nie miały większych szans.

     Tuż przed wybuchem wojny 24. Eskadra trafiła na lotnisko polowe w Klimontowie koło Proszowic - 30 km od Krakowa. Lądowiskiem było obszerne pole po skoszonej koniczynie, hangarami i parkiem maszynowym - parkowe drzewa - które mieściły jeszcze namioty, amunicję, benzynę i samochody jednostki. Dowództwo skorzystało z gościny w dworku, lotnicy i starsi stopniem zamieszkali w szkole, a szeregowcy - na kwaterach w gospodarstwach wiejskich.

     Przerzut na lotniska polowe odbył się pod koniec sierpnia z zachowaniem wszelkich środków ostrożności. Pojazdy eskadry wyjechały pod osłoną nocy, a samoloty startowały i odlatywały pojedynczo. Każdy następny odlatywał, dopiero gdy poprzedni został zamaskowany. W ten sposób tuż przed wybuchem wojny na Rakowicach, jak i na żadnym polskim lotnisku stałym nie pozostały jednostki bojowe, choć zostały tam zgromadzone samoloty szkolne, drugoliniowe, będące w naprawie i sportowe. I to na nie spadły niemieckie bomby 1 września 1939 roku.

     O wybuchu wojny lotnicy 24. Eskadry najpierw dowiedzieli się z nasłuchu radiowego, a chwilę później cały personel został obudzony warkotem obcych silników lotniczych. Po chwili w pobliżu polowego lotniska przeleciały w szyku na niskiej wysokości dziewiątka samolotów z długimi i cienkimi kadłubami jak ołówki, na skrzydłach miały czarne krzyże, a na statecznikach - swastyki. Niemieckie bombowce typu Dornier Do-17 z 77 KG (77. Dywizjonu Bombowego) leciały właśnie w kierunku krakowskiego lotniska, aby tam około godz. 5.20-5.30 zrzucić bomby i unieszkodliwić polskie samoloty jeszcze na ziemi.

     Eskadra od początku walk rozpoznawała rejon Częstochowy i Podhala. Były to newralgiczne rejony styków Armii "Kraków" z sąsiednimi armiami "Łódź" i "Karpaty", których przerwanie groziło wyjściem wroga na tyły własnych jednostek. Samoloty Eskadry pojawiły się także w okolicach Katowic i Cieszyna. W drugim dniu wojny krakowscy lotnicy zbombardowali w rejonie Częstochowy zgrupowanie wojsk niemieckich. Wyprawa skończyła się sukcesem, mimo silnej obrony przeciwlotniczej bomby spadły na niemieckie oddziały, a eskortowane przez krakowskie myśliwce polskie Karasie wróciły bez strat do Klimontowa. W wyniku ostrzału lekkie obrażenia odniósł jedynie jeden lotnik. 3 września nie był już jednak tak szczęśliwy.

odlot samolotu PZL-23 Karaś z lotniska polowego w Klimontowie k/Proszowic 1939 r. [rysunek]
(fot. zbiory autora)
     O godz. 5. rano kpt Julian Wojda, dowódca 24. Eskadry, otrzymał ze sztabu rozkaz zbombardowania niemieckiej kolumny zmotoryzowanej poruszającej się od strony Słowacji trasą Jabłonka - Rabka. O godz. 5.30 wystartował pojedynczy samolot, aby precyzyjnie odnaleźć cel. W tym czasie na skrzydłach pomiędzy goleniami sześciu Karasi mechanicy podwiesili maksymalny ładunek - po sześć bomb 100-kg i dodatkowo po dwie 50-kg. Gdy maszyna rozpoznawcza wykonała swoje zadanie, przyszła kolej na akcję samolotów bombowych i zaatakowanie odszukanych celów naziemnych.

     O godz. 7.30 maksymalnie obciążone Karasie, kiwając się na nierównościach łąki niezdarnie na boki, dotoczyły się do skraju lotniska. Stamtąd na pełnym gazie w kłębach niebieskich spalin startowały jeden po drugim, przelatując tuż ponad wierzchołkami parkowych drzew. Na zadanie poleciały załogi poruczników: Aleksandra Paszkowskiego i Romana Miarczyńskiego oraz podporuczników: Konrada Jeżewskiego, Tadeusza Prędeckiego, Antoniego Pułczyńskiego i Kazimierza Wójcickiego. Oliwkowe samoloty z biało-czerwonymi szachownicami mijając Proszowice, poleciały w kierunku Wieliczki, a potem - już w szyku - ku Myślenicom. Stamtąd, niski pułap chmur zmusił Polaków do lotu w pojedynkę.

     Polskie bombowce nadleciały nad Kotlinę Orawską akurat w momencie, gdy oddział niemieckiej 2. Dywizji Pancernej odpoczywał w tym kilkukilometrowym łagodnym wąwozie. Wielu żołnierzy rozsiadło się na trawie niedaleko pojazdów, niektórzy spożywali posiłek. Na odgłos silników większość z nich nie zwróciła uwagi, przecież ich dowództwo ogłosiło, że polskie lotnictwo zostało już zniszczone na lotniskach. Samoloty wciąż w chmurach przeleciały nad nimi wznosząc się na wysokość 1300 m i zawróciły. Zniżając lot na wysokość 600-800 metrów polskie maszyny, jedna za drugą, nadleciały na wąsko skoncentrowany cel. Pierwszy leciał samolot z białym numerem bocznym 4 na ogonie, dowodzony przez ppor. Prędeckiego, który mimo zranionej ręki dzień wcześniej podczas ataku koło Częstochowy, poleciał na własną prośbę. Teraz leżał w gondoli pod kadłubem i naprowadzał pilota kpr. Aleksandra Rudego, aby precyzyjnie zrzucić cztery pierwsze bomby.

     Nie było to łatwe, bo mimo zaskoczenia Niemcy zaczęli gęsto strzelać z działek przeciwlotniczych i broni maszynowej. Polacy wspominali, że wyglądało to, jakby ziemia zajaśniała nagle ogniem. Bomby spadały na zgrupowanie samochodów, czołgów i pojazdów pancernych, spomiędzy których uciekali żołnierze. Wiele z bomb trafiło bezpośrednio w maszyny. Te uniesione w górę eksplozjami wręcz koziołkowały w powietrzu. Samoloty zaczęły gwałtownie odbijać w lewo, aby lecąc w chmurach nawrócić do kolejnego ataku. Wylatując z kłębiastych cumulusów znów znalazły się w niemieckim ogniu. Karasie zrzucały pozostałe bomby, a piloci strzelając z karabinu maszynowego umieszczonego nad silnikiem, wyrównywali lot kilkanaście metrów nad ziemię, by dać możliwość otwarcia ognia do tyłu strzelcowi i obserwatorowi z kołyski.

     Niestety, po zrzuceniu w drugim nalocie reszty bomb wznoszący się samolot ppor. Prędeckiego został trafiony pociskiem z działka, a następnie zwalił się bezwładnie w dół. Po chwili odpadło mu prawe skrzydło. Jak wspominał po latach pilot Aleksander Rudy: "Nie widziałem szans ratunku. Śmierć wtargnęła do mojej kabiny. Była tak blisko, że czułem jej oddech". Obserwator 23-letni ppor. Tadeusz Prędecki i 25-letni strzelec kpr Rudolf Winduch nie dawali znaków życia. Pilot w ostatniej chwili wyskoczył ze spadochronem, jego koledzy - wraz z maszyną - uderzyli o ziemię. Kpr Rudy wylądował na polu kapusty, lecz nie mógł ruszyć nogą i ręką. Gdy nadjechali Niemcy, przyłożyli mu pistolet do głowy, ale skończyło się na groźbach. Po przesłuchaniu przez oficera mówiącego łamaną polszczyzną Rudego przewieziono do aresztu, a w nocy - do prowizorycznego obozu jenieckiego na stadionie w Ružemboroku na Słowacji. Wciąż nieopatrzonego przez lekarza polskiego pilota położono po prostu na trawie. Pomoc okazały dopiero dwie młode Słowaczki, które za przyzwoleniem strażników, przyniosły mu konserwę mięsną i koce. Dopiero, gdy trzy dni później lotnik stracił przytomność, odwieziono go wreszcie do szpitala, gdzie spędził 3 tygodnie, a resztę wojny - w obozach jenieckich.

     Krakowskie Karasie wróciły do Klimontowa przed godz. 11. Nie licząc zestrzelonego nad Orawką samolotu i straty trzech kolegów, jedynie kpr Konrad Ziółkowski - pilot z załogi ppor. Jeżewskiego odniósł rany. Po wylądowaniu został odwieziony do szpitala w Krakowie. Straty zadane Niemcom przez krakowskich lotników są dziś trudne do oszacowania. Na pewno były bolesne i zahamowały ich marsz o kilka godzin, choć oczywiście, nie mogły go powstrzymać. W kampanii wrześniowej 2. Dywizja Pancerna poniosła - w porównaniu z innymi jednostkami pancernymi Wehrmachtu - stosunkowo duże straty w ludziach i sprzęcie.

     W tym samym dniu Karasie z poznańskiej 31. Eskadry Rozpoznawczej działające na rzecz Armii "Karpaty" zbombardowały inną część niemieckiego XXII Korpusu - kolumnę pancerną 4. Dywizji Lekkiej na drodze Nowy Targ - Chabówka. Mimo, że akcja nie była skoordynowana ze sztabem Armii "Kraków" i tam udało się złapać Niemców na postoju, a celność bomb była równie duża. Stracono jeden samolot, którego załoga dostała się do niewoli, a 4 maszyny zostały uszkodzone ogniem z ziemi.

     Lotnicy 24. Eskadry po południu w niedzielę 3 września otrzymali rozkaz opuszczenia swojej kwatery w Klimontowie i odlecieli do Ułęża niedaleko Dęblina. Tym samym zakończyli współpracę z Armią Kraków, na rzecz której przez pierwsze trzy dni września wykonali łącznie 23 zadania bojowe, w tym dwie wyprawy bombowe. W Klimontowie pozostawili 60 bomb, które zakopali w ziemi, licząc że będą mogli je jeszcze wykorzystać w walce przeciwko Niemcom. Mimo ewakuacji 24. Eskadra kontynuowała swoją walkę jeszcze przez 2 tygodnie. Samoloty Eskadry rozpoznawały ruchy nieprzyjaciela, maszyny często wracały postrzelane pociskami, ale szczęśliwie dalszych strat w ludziach nie było.

     Do momentu rozkazu ewakuacji do Rumunii krakowska Eskadra wykonała najwięcej lotów bojowych spośród wszystkich eskadr rozpoznawczych, ale jednocześnie poniosła najniższe straty. W 57 zadaniach bojowych, w tym dwóch wyprawach bombowych straciła jedynie 3 samoloty, 2 poległych, 1 rannego i 1 wziętego w niewoli. 17 września na rozkaz dowództwa lotnicy Eskadry odlecieli 9 Karasiami, wśród których 4 otrzymali jako uzupełnienie już po wybuchu wojny, 1 łącznikowym RWD-8 oraz 1 znalezionym po drodze opuszczonym bombowcem typu PZL-37 Łoś do Rumunii. W ślad za samolotami granicę w większości przekroczyła reszta personelu.

     Krakowskie samoloty zostały wcielone do lotnictwa rumuńskiego, a krakowscy lotnicy przedostali się na Zachód, gdzie kontynuowali walkę. Do końca II Wojny Światowej śmiercią lotnika poległo ich jeszcze 17.

     Dwóch pierwszych poległych lotników 24. Eskadry - ppor. obserwatora Tadeusza Prędeckiego i kpr. strzelca Rudolfa Widucha - pochowano najpierw przy rozbitym Karasiu, a potem - przy zabytkowym drewnianym kościółku w Orawce pod Jabłonką, gdzie ich nagrobek znajduje się do dzisiaj.

Artykuł jest rozszerzoną wersją artykułu pod tytułem "Kurs bojowy Orawka" wydrukowanego w "Gazecie Krakowskiej" 5 września 2008 roku.



Mateusz Drożdż   


Autor rodem z Proszowic jest pasjonatem historii krakowskiego lotnictwa, pracownikiem Urzędu Miasta Krakowa, radnym w Dzielnicy III Miasta Krakowa obejmującej Prądnik Czerwony, Olszę i Rakowice oraz działaczem krakowskiej Platformy Obywatelskiej. Wielokrotnie publikował artykuły poświęcone krakowskim lotnikom m.in. w "Gazecie Krakowskiej", "Gazecie Wyborczej" oraz "Biuletynie Rady Dzielnicy III". Napisał swoją pierwszą książkę pt. "Szachownica z pawim piórem" wydaną staraniem Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie. W tym roku Muzeum to obchodzi Jubileusz 50-lecia swojego powstania. [red.]


uzupełnienia

(fot. zbiory Jadwigi Liguzińskiej)

(20-12-2019) Nowe rozpoznania p. Jadwigi Liguzińskiej: Feliks Bujakowski (8), Zenon Musiał (9), p. Betlej (imię nieznane, mąż nauczycielki) (10), p. Cieślawski (imię nieznane) (11). Zmienione zostało też zdjęcia na lepszej jakości (zeskanował je Wojtek Nowiński - dziękuję).

(5-12-2019) Na stronie "grupy - fb" - Historia Proszowic w poście Wojtka Nowińskiego było zamieszczone zdjęcie związane z opisywanym wyżej lotniskiem. Zdjęcie pochodzi ze zbiorów p. Jadwigi Liguzińskiej. Z dyskusji jak odbyła się wokół tego postu można było zdobyć kilka nowych informacji związanych z tematem artykułu, oto one:

Zdjęcie wykonane 20 kwietnia 1939 r. Przedstawia ekipę przygotowującą lotnisko polowe w Klimontowie (niwelowano teren).

     Na zdjęciu jest m.in. ówczesny naczelnik proszowickiej poczty Wacław Liguziński (2), a także jego 5-letni syn Janusz Liguziński (3) - późniejszy nauczyciel w proszowickim liceum. Rozpoznano jeszcze: Stanisława Skwarskiego (1), Antoniego Słodowskiego (6), Stefana Bujakowskiego (7), Stanisława Palucha (5), Kazimierz Chmielarza (4).

Nadzorującym przygotowania lotniska był p. Stanisław Skwarski.

     Lotnisko było na polach Klimontowa w przysiółku "Wielopole". Zamaskowane samoloty stały u sąsiadów pod drzewami a baza była w parku dworskim za wysokim parkanem. Lotnicy pozwalali ciekawskim dzieciom wsiąść do samolotu (tak twierdził naoczny świadek).

Jeszcze w latach 70-tych był przystanek PKS, Klimontów-lotnisko.

IKP   

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/skarby/felietony/miejsca/20130813lotnisko/art.php