Proszowice, moja młodość
odc. 3 (cz. I)

(fot. ikp)

Proszowice, 31-01-2022

Bratkowice 1942 / 1943 / 1944 - lata wojny
odcinek 3 (część I)

     Od czerwca 1942 roku zamieszkaliśmy w Bratkowicach w części wsi zwanej Sitkówką. Nasza Mama Helena Zbieranowska opiekowała się mną i młodszym bratem Andrzejem pracując w miejscowej szkole rolniczej. Znaleźliśmy się tam jako wysiedleni z Kresów, z Dubna na Wołyniu. Po ucieczce z Kresów przebywaliśmy u rodziny w Starych Koluszkach, następnie przenieśliśmy się na zaproszenie wujostwa Władysława i Anny Boczkajów do Bratkowic, Anna była siostrą mojej mamy!

     Tato, który jako ppor. rezerwy dostał się w 1939 r. do niemieckiej niewoli i był w tym czasie w Oflagu II E w Neubrandenburgu. Chodziłem w Bratkowicach do szkoły, wychowawczynią klasy była pani Żelazko, pamiętam też panią Ciejkównę, dyrektorem szkoły był chyba Malec! Oprócz lekcji w szkole, pasłem krowy u sąsiadów za co Mama dostawała zboże i ziemniaki.

     Szybko zaprzyjaźniłem się z miejscowymi chłopakami, po odbyciu różnych prób i tzw. "żydowskiego pacierza", uznali mnie za swojego. Życie młodzieży w tych latach na wsi było całkowicie odmienne od dzisiejszego. Mieliśmy różne obowiązki, takie jak szkoła czy pasienie bydła na odległym pastwisku lub pomoc w gospodarstwie, ale mieliśmy też czas na typowe dla tego wieku zainteresowania! Starsi nie podejrzewali nawet jak spostrzegawcze i bystre są ich dzieci. My wiedzieliśmy o dorosłych chyba dużo więcej niż oni o naszych sprawach. Były to bowiem czasy okupacji, w których zawsze działo się coś czego wiedzieć nie powinniśmy.

     Ja w końcu lata 1943 r. nosiłem kilkakrotnie od Mamy książki oprawione w papierową okładkę do leśniczego Barana dla jakichś młodych ludzi, którzy mieszkali u niego w małym domku w ogrodzie. Zajrzałem kiedyś pod okładkę książki, którą niosłem i tam był maszynopis z napisem: Biuletyn Informacyjny! Pamiętam, że odbiorcy książek przyjechali do Bratkowic z Warszawy po jakimś zamachu i Niemcy ich poszukiwali. Jak się po latach dowiedziałem, Mama oraz pani Maria Mróz [po mężu Halat] z Bratkowic były już w tym czasie po przysiędze w Konspiracji, ponieważ były nauczycielkami. Pamiętam, że Mama również kontaktowała się w Rzeszowie z panią o nazwisku Zwińczak żoną lub siostrą współtowarzysza Taty z Oflagu II A, w którym na początku niewoli razem przebywali.

w okularach ppor. Paweł Zbieranowski, pierwszy od prawej ppor Ludwik Zwińczak
(fot. zbiory autora)

     Mama miała pseudonim "Henryka", przysięgę odbierał lub organizował pan, który miał dziwne nazwisko, Rudolf Auriga. W tym czasie nie było dla naszej grupki kolegów z sąsiedztwa tajemnicą kto z gospodarzy ma żarna, kto zabił świnię, kto handluje benzolem u kogo byli żandarmi, kto pędzi bimber itd. Nasza trójka zaprzyjaźnionych chłopaków, Danek Boczkaj - mój brat cioteczny, oraz od sąsiadów Gienek Lis - syn Stanisława i ja wiedzieliśmy jednak więcej od innych.

     Danek znalazł miejsce w którym jego Tato przechowywał pistolet. Podzielił się pod przysięgą z nami tą tajemnicą! Zaczęliśmy obserwować dorosłych, powiązaliśmy różne fakty i wyszło nam, że na pewno we wsi jest bez nas jakaś konspiracja. Na przykład kiedyś rano przed drzwiami naszego mieszkania znaleźliśmy duży worek mąki, kartka załączona do przesyłki informowała, że jest to zwrot pożyczki. Innym razem listonosz przyniósł przekaz pieniężny na sporą sumę z dopiskiem: "zwrot długu mężowi". Po wielu latach dowiedziałem się, że była to forma wspierania potrzebujących stosowana przez Władze Polski Podziemnej! Jak wielkie miała znaczenie wiedzą ci którym tak wiele pomogła.

     Pojęcie konspiracji już było nam znane z różnych niedomówień i tajemniczych wydarzeń o jakich słyszeliśmy. Postanowiliśmy, że my też założymy własną! Byliśmy do tego w naszym mniemaniu przygotowani, czytaliśmy bowiem Trylogię i Krzyżaków, oraz książkę pt. Mały Piłsudczyk.

     Przypadkowo tak się złożyło, że mój Tato w tym czasie dostał w ramach pomocy jeńcom oflagów od Międzynarodowego Czerwonego Krzyża paczkę, której część Mamie i nam (synom) przysłał na Wielkanoc do Bratkowic. Było w niej pięknie wypisane po polsku błogosławieństwo papieskie z fotografią Piusa XII, oraz min. pudełko z proszkiem kakao, w którym na dnie była napisana pismem Taty karteczka i wiadomość, że "ciocia Ania przyśniła się Tacie i była bardzo zdenerwowana", co oznaczało w okupacyjnym języku, że Anglicy w pobliżu coś ważnego bombardowali!

     Podobnie pod koniec 1943 roku Mama dostała list od Taty i wiadomość, że "Renata czuje się znacznie lepiej", wynikało z tego, że Rosjanie mocno dawali w skórę Niemcom, do wsi wracali gospodarze zabrani przez władze okupacyjne na tzw. podwody z końmi i wozami do przewożenia rannych z frontu do szpitali w Rzeszowie i opowiadali co na tyłach pola walki widzieli na własne oczy.

     Kakao z paczki zostało użyte na uroczystym śniadaniu organizowanym przez koło gospodyń na plebanii w Bratkowicach u ks. proboszcza Michała Sternala podczas pierwszej Komunii dla dzieci z naszego rocznika. W paczce było także metalowe pudełko pełne papierosów marki PALL-MALL, zostały one natychmiast wykupione przez miejscową kawalerkę, imponowanie na weselach amerykańskimi papierosami miało w tym czasie swoją wagę.

     Nasza trójka natomiast na początku roku zaczęła ostatni etap organizowania głębokiej konspiracji! Była to rota przysięgi, którą napisaliśmy czerwonym atramentem, pamiętam z niej tylko słowa: Bóg, Honor i Ojczyzna oraz, że będziemy walczyć o Polskę do ostatniej kropli krwi. Podpisaliśmy się jak to jest w zwyczaju u prawdziwych konspiratorów, pseudonimami. Ustaliliśmy je w ten sposób, że w słowie PALL wpisaliśmy pierwszą literę od imienia swego ojca. Tak więc Danek wpisał: "Wall" - jego Tato miał na imię Władysław, Gienek miał pseudonim "Sall" od imienia Stanisław, a ja wpisałem "Pall" od imienia Paweł. Rota zwinięta w rulonik została u nas schowana w domu we wspólnej izbie, mieszkaliśmy tam w bocznym pokoju podobnie jak właścicielka domu starsza już p. Bednarzowa, której często rąbałem drzewo, za obrazem z Matką Boską.

     Wiek spiskowców był raczej skromny - W-13, P-10 oraz S-9 lat. Nasza organizacja miała się dobrze ale krótko. Mama przed Wielkanocą postanowiła wysprzątać dużą izbę, zajrzała za obraz i znalazła nasz dokument! To co się działo po odkryciu naszego spisku pomińmy milczeniem. Niedoszli bohaterowie nie mają lekkiego życia. Jedno jest pewne to, że nasze spotkania jakoś dziwnie nie mogły dojść do skutku. Jak tylko rodziny zauważyły, że się w trzech znowu spotykamy to okazywało się, iż mamy jakieś pilne obowiązki do wykonania w różnych miejscach i to natychmiast.

     W Bratkowicach chyba w połowie 1943 roku zaczęły się pojawiać dziwne samoloty, przelatywały z zachodu na wschód, dość nisko, wydawały nietypowy charkoczący dźwięk, który było słychać przez cały czas przelotu. Pamiętam, że były to chyba dwa rodzaje samolotów, jeden miał jakby ogon wyżej od kadłuba a drugi już nie. Obserwowałem kilka takich przelotów. Ludzie mówili, że są to latające bomby startujące w niedalekim Pustkowie. Po latach dowiedziałem się, że były to rakiety V-1, (i może też V-2), wystrzeliwano je z pobliskiego poligonu SS Blizna-Pustków.

     W drugiej połowie 1943 roku działo się również wiele innych interesujących rzeczy! W czasie końca roku lub początku wakacji w domu ludowym zakwaterowali się niemieccy żołnierze. Był to duży oddział wyposażony w samochody i wozy pancerne, często przechodząc w pobliżu obserwowałem ich z zaciekawieniem, byli jacyś inni od tych Niemców których znaliśmy. Byli jakby mniej groźni, nie robili wrażenia wrogiej siły, pozwalali nawet oglądać z daleka swoje wozy. Na burtach pojazdów wszystkie jednostki miały dziwny emblemat: było to jakby połączenie jaszczurki i skrzydeł nietoperza. Pamiętam, że ktoś ze starszych bardzo był tym zainteresowany, kazał nam nawet to narysować. Po dwu dniach jednostka znikła. Odjechali gdzieś na wschód. Na placu, na którym był budynek naszej szkoły pozostał chyba po nich ogrodzony teren, na którym składowano zużyte części i następnie dowożono z frontu rozbite samochody. Wartownicy byli krótko, wymontowali trochę sprzętu i pozostawili cały plac niestrzeżony. Dla chłopaków z naszej wsi był to sygnał, że mamy wolne pole do działania!

     Wymontowywaliśmy wszystko co się dało z wraków samochodów, nie oglądając się na starszych, którzy mówili nam, że to może być niebezpieczne. Pojawił się u mnie w tej sytuacji problem moralny, czy to jest kradzież i czy z tego należy się spowiadać, byłem przecież świeżo po Pierwszej Komunii! Postanowiłem rozwiązać problem i pewnego razu zapytałem Mamę, zupełnie niewinnie, czy jeśli się coś zabierze lub zniszczy wrogowi to jest czyn patriotyczny? Mama odpowiedziała, że tak to jest czyn patriotyczny, ale tym się zajmują tylko dorośli i żebym nie próbował tego robić na własną rękę!

     Oczywiście stosowałem się tylko do pierwszej części tej odpowiedzi, problem jakby zniknął, ale powrócił do mnie w niedługim czasie zupełnie z niespodziewanej strony. Demontaż samochodów uprawialiśmy nadal. Zdobyte części stały się wśród uczniów towarem wymienialnym, np. za prądnicę można było dostać sześćdziesięciokartkowy zeszyt w kratkę.

     Koniec roku był raczej spokojny, może tylko to było ciekawe, że u wujka Boczkaja przechowywał się tajemniczy pan o pseudonimie "Czarny", spał w stodole i w domu pojawiał się tylko późnym wieczorem na kolację. Mieliśmy zakazane rozmawianie o nim z kimkolwiek! Oczywiście nasza trójka konspiratorów o nim wiedziała. Po wojnie dowiedziałem się, że należał do grupy AK w Rzeszowie, która wykonywała wyroki i po jakiejś wpadce musiał się ukrywać. W drugiej połowie 1943 roku pojechaliśmy z Mamą i kimś z sąsiadów furmanką do Rzeszowa, byliśmy na Starym Mieście w jakimś sklepie, gdzie Mama wymieniała przysłane przez Tatę kakao na mąkę, była to pomoc Taty dla nas na przeżycie! Widziałem na ulicach Rzeszowa duże ilości wojskowych, którzy mówili różnymi językami, część z nich rozumiałem, byli to chyba Słowacy. Po ulicach miasta chodzili też inni mówiący dziwnym językiem, przy czapkach mieli mieniące się w słońcu kogucie pióra, ludzie schodzili im z drogi a oni zachowywali się bardzo hałaśliwie. Właściwy cel podróży był jednak inny, to zrozumiałem później. Podjechaliśmy pod jakiś szpital lub lazaret, tam Mama weszła i po chwili pojawiła się z panią ubraną w biały kitel oraz niewielką walizeczką w ręku, pożegnały się krótko, walizeczka została na wozie przykryta słomą i ruszyliśmy z powrotem.

     Przejeżdżaliśmy wokół tego budynku i tam widziałem na parterze otwarte okna, na sali było pełno dziwacznie popodwieszanych na bandażach rannych w gipsie. Był to widok krótki ale tak przerażający, że pamiętam go do dzisiaj. Rannymi byli żołnierze niemieccy ciężko poparzeni lub odmrożeni na froncie wschodnim. Walizeczka znalazła się u nas w komórce ukryta pod porąbanym drzewem, przydała się w niedalekiej przyszłości.

     Wracam na chwilę we wspomnieniach do roku 1942 a był on w naszej wsi raczej spokojny, na wiosnę wydarzył się jednak w naszej rodzinie niezwykły przypadek. Wujek Władysław który umiał robić wędliny i kiełbasy, od czasu do czasu zabijał świnie lub krowy i z pomocą całej rodziny oraz kuzyna ze Świlczy, przerabiali mięso na towar do sprzedaży. Cała praca odbywała się przez noc, rano już po uboju śladu nie było! W tym jednak czasie, ponieważ zbliżała się Wielkanoc, praca odbywała się w dzień.

      Około południa nagle otworzyły się drzwi izby i ku naszemu osłupieniu weszli policjant i żandarm z bronią. Wszyscy wiedzieliśmy czym to grozi. Starsi stali jak posągi niemi i zrozpaczeni. Nie pamiętam, które z dzieci dało hasło, ale nagle całą czwórką (dwoje dzieci wujostwa Danek i Ala, oraz my z Andrzejem), uklękliśmy w kącie i zaczęliśmy chórem odmawiać "Pod Twoją obronę", tylko najmłodszy z nas Andrzej mruczał coś innego pod nosem. Niemiec na chwilę zamilkł, wszyscy patrzyli na niego z trwogą! W końcu odezwał się po śląsku "jo tyż mom dzieci". Mięso zostało okryte kocem, umieszczone na wozie i po surowym upomnieniu wywiezione przez żandarmów. Pragnienie zdobycia wędlin przed świętami miała u Niemców jak widać wielką moc.

     Po wszystkim, gdy napięcie opadło zaczęliśmy pytać małego Andrzeja co on tak mruczał gdy myśmy się modlili? Odpowiedź była zaskakująca "Mówiłem żydowski pacierz". Był to wierszyk, który w dziecinnych zabawach miał swoje znaczenie, a pierwsze jego słowa były następujące. Najmądrzejszy z nas mówił: Kijem ojca, a my powtarzaliśmy: kijem ojca, Matkę laską - matkę laską, Syna trzaską -syna trzaską itd... reszty nie pamiętam.

     Te słowa musiałem mówić również w trakcie wprowadzania mnie do grona przyjaciół na pastwisku. Towarzyszyły temu jeszcze inne okoliczności, o nich jednak nie będę wspominał. Poznałem w tym czasie miły zwyczaj w naszej wsi. Zawsze gdy do kościoła miał jechać orszak nowożeńców to nie wiadomo w jaki sposób wszystkie dzieciaki o tym wcześniej wiedziały. Stawaliśmy wówczas przed swoimi domami przy drodze, którą orszak weselny jechał do kościoła a druhny i drużbowie rzucali nam pierniczki i cukierki. Śluby odbywały się najczęściej po żniwach lub wczesną jesienią, to był dla nas fajny okres.

cdn.

Włodzimierz Zbieranowski   

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/zbieranowski_mlodosc/20220131/art.php