Wspomnienia Czesława Srzednickiego
odc. 11

dwór w Tomaszowie (obecnie Stręgoborzyce) (fot. zbiory Bożeny Kłos + IKP)

Proszowice, 24-08-2018

odcinek 11

     Naukę w gimnazjum rozpocząłem w 1938/1939, wtedy też moi starsi dwaj braci Staś i Witold zdali w 1938 r. maturę i jak już wcześniej wspomniałem, zgodnie z ówczesnymi rozporządzeniami o służbie wojskowej, musieli ją odbyć w szkole dla podchorążych rezerwy. Obydwaj zostali przydzieleni do piechoty i początkowo obaj dostali skierowanie do Szkoły Podchorążych we Lwowie. Rodzice wystarali się, aby jeden z nich służył w Krakowie i tak też się stało. Staś został w Szkole Podchorążych Rezerwy 19 Pułku Piechoty "Odsieczy Lwowa" we Lwowie, a Witold w Szkole Podchorążych Rezerwy 20 Pułku Piechoty "Dzieci Krakowa" w Krakowie.

     W czasie jego służby w Krakowie mogłem go odwiedzać w niedzielę i tam mnie wysyłano, aby czasem mu coś potrzebnego, czy dobrego doręczyć. Szkoła Podchorążych była w koszarach przy ul. Podchorążych, tam gdzie dziś jest Wydział Chemii Politechniki Krakowskiej.

     Wracając do Szkoły Powszechnej, to jak już pisałem, było nas w klasie ok. 30 chłopców. Wśród nich było kilku Żydów, ale w żadnym wypadku nie byli oni dyskryminowani, czy też traktowani gorzej przez nas. Nazwiska niektórych z nich pamiętam: Stefan Begleiter, Jan Wistreich, Hirschfeld, Jan Blumental, Goldfinger.

     Z Begleiterem często chodziłem razem do szkoły nie wracałem, ponieważ mieszkał niedaleko mnie przy ul. Potockiego. Z nich Goldfinger przeżył okupację. Pracował na poczcie głównej pod innym oczywiście nazwiskiem. Widziałem go kilkakrotnie, ale udałem, że go nie widzę. Razem z nim pracował jeden z naszych wspólnych kolegów z klasy Marian Zawiła, ale też udawał, że go nie zna. Z innych kolegów Jurek Markiewicz, z którym chodziłem później na studia prawnicze. Wspomniany Marian Zawiła był głównym architektem w Katowicach. Leszek Czuchajowski, syn prezydenta Krakowa, skończył chemię i był profesorem Politechniki w Gliwicach. Ktoś mi mówił, że wyjechał do USA, czy Kanady. Jerzy Stanisz inż. budownictwa też wyjechał do USA. Jego siostra wyszła za Stanisława Dąbrowskiego w Michałowic. Z innych pamiętam i czasem widuję Alusia Krasimowicza. Jego ojciec pracował w browarze przy Lubicz i on tam mieszkał i chyba do dziś mieszka. Pamiętam także Jerzego Reussa mgr praw, Zbigniewa Knapika i Staszka Ćwiertniaka. Ojciec tego ostatniego był pułkownikiem i dzięki niemu zwiedziliśmy koszary wojskowe przy ul. Rajskiej (dziś jest tam Wojewódzka Biblioteka Publiczna) i koszary 20 pułku piechoty. Chyba w 1938 r. został on przeniesiony do Łucka.

     W czasie, gdy chodziłem do szkoły powszechnej, odwiedziliśmy także kilku weteranów Powstania Styczniowego 1863/64. Żyło ich jeszcze kilku i mieszkali w domu należącym do Związku Inwalidów Wojennych przy Placu Biskupim, a więc obok szkoły. Mieli oni wszyscy rangę porucznika i chodzili w granatowych mundurach. Oczywiście, że byli wtedy już bardzo starzy i musieli mieć chyba powyżej 90 lat.

     W gimnazjum chodziłem do klasy 1A, gdzie uczyłem się języka niemieckiego. W klasie 1B językiem obowiązkowym był język francuski.

     W mojej klasie znalazło się kilku kolegów ze szkoły powszechnej i byli to: Marian Zawiła, z którym siedziałem w jednej ławce, Jerzy Reuss, Jurek Stanisz, a także Żyd Wistreich. W klasie na ok. 30 chłopców, było zaledwie 4 Żydów. Z nich jednego Staszka Silberfelda wspominam bardzo miło. Był to bowiem bardzo sympatyczny i dobry kolega. Czy przeżył okupację, nie wiem. W gimnazjum nosiliśmy mundury, granatowe z tarczą na ramieniu marynarki. Na tarczy był numer gimnazjum - 358. Lampas na spodniach był koloru niebieskiego. Podobnie, jak i cienki otok na czapce - granatowej "maciejówce". Na czapce była także okrągła, blaszka, na której był kaganek.

     W liceum zamiast niebieskich lampasów, były czerwone. Mundurki były przez nas akceptowane i nawet uważane za pewną nobilitację. Z przedmiotów najbardziej nie ubiłem matematyki, byłem natomiast zainteresowany przedmiotami humanistycznymi. Myślę dzisiaj, że prawdopodobnie nie trafiłem na nauczycieli, którzy dobrze by mi wytłumaczyli i zainteresowali przedmiotami ścisłymi.

     W gimnazjum uczył mnie matematyki Stanisław Mikstein, wybitny znawca i ekspert filatelistyczny, zwłaszcza znaczków polskich. Niestety, moim zdaniem, niezbyt dobrze i jasno umiał tłumaczyć matematykę, zwłaszcza takim antytalentom jak ja. Przekonałem się o tym później, kiedy za czasów okupacji, uczyła mnie matematyki moja kuzynka Janka Nizińska. Była ona nauczycielką m.in. matematyki we Lwowie i potrafiła dość jasno tłumaczyć zawiłości matematyczne i nauczyła mnie rozwiązywać nawet dość trudne zadania tekstowe.

     Mikstein miał zwyczaj po "wytłumaczeniu" nowej lekcji, pytać, czy wszyscy zrozumieli. Oczywiście, że nie było nikogo, który by powiedział, że nie rozumie, a wtedy Mikstein na wyrywki pytał któregoś z nas. Jeżeli odpowiedź była niezadowalająca to w zależności od humoru, albo ponownie tłumaczył, albo dawał stopień niedostateczny. Raz trafiło to na mnie. Niestety okazało się, że niewiele zrozumiałem. Mikstein podszedł do mnie, dłonie przyłożył z tyłu do uszu i machając niemi powiedział: Srzednicki, Srzednicki, Pan Jezus mógłby na tobie wjechać do Jerozolimy, ale niedostatecznego nie dostałem. Trzeba się było jednak solidnie zabrać do nauki i bodaj na koniec roku uzyskałem stopień dobry.

     Inną przygodę miałem z nauczycielem gimnastyki, którym był niejaki p. Cebulski lub Cybulski. Był on dość wymagający, jeśli chodzi o strój gimnastyczny. Na kieszonce z tyłu spodenek gimnastycznych miały być wyszyte imiona i nazwiska oraz numer klasy. Oczywiście, że zapomniałem o tym powiedzieć w domu, więc nie wyszyto mi nic na spodenkach i na lekcję gimnastyki przyszedłem w stroju nieodpowiednim. Pan Cybulski potrafił za to dobrze "przylać" w siedzenie. Co było robić? Wpadłem na pomysł zupełnie: "nie z tej ziemi". Miałem całe mnóstwo metalowych zszywaczy (pozostałość po fabryce dziadka) i pieczołowicie na pauzach z tych zszywaczy zrobiłem napis na spodenkach. Cz. Srzednicki kl. IA. Kiedy nadeszła pora gimnastyki i jak się spodziewałem p. Cybulski zaczął od sprawdzania stroi. Kiedy doszedł do mnie (a miałem duszę na ramieniu ze strachu) stanął, przyglądając się przez chwilę, po czym powiedział: fiu, fiu, fiu, no, no, no, pokręcił głową i poszedł dalej. Upiekło mi się i oczywiście zaraz po powrocie do domu poprosiłem o wyszyci stosownego napisu.

     Z profesorów uczyli mnie: Stanisław Patoń - łaciny, Feliks Szpunar - geografii i historii, Łukiewicz - biologii, a języka polskiego Tadeusz Szantroch - poeta, który zginął w Oświęcimiu. Języka niemieckiego uczył mnie Józef Figna. Dyrektorem był Władysław Rutkowski i był nim także po wojnie.

     Z wspomnień gimnazjalnych pamiętam, jak od Szantrocha dostałem stopień dobry za to, że nie umiałem streścić własnymi słowami czytanki z podręcznika do języka polskiego "Mówią wieki" pt. "Pod Zadwórzem". Było to opowiadanie o bitwie stoczonej w tej miejscowości, położonej koło Lwowa w roku 1920, gdzie bohaterską śmiercią zginęła garstka naszych żołnierzy, wstrzymując skutecznie natarcie liczniejszych znacznie sił nieprzyjaciela. Opowiadanie to przeczytałem 3 razy z początku, w połowie i przy końcu roku szkolnego i umiałem je prawie na pamięć. Kiedy prof. Szantroch kazał mi je streścić, mówiłem całymi zdaniami, jak w opowiadaniu. Uznał to za błąd i dał tylko dobrze. Koledzy powiedzieli wówczas, że jestem kujonem, a ja miałem tylko bardzo dobrą pamięć. Szantroch miał trzy córki, z których jedna Hanka była koleżanką mojej żony. Była lekarzem okulistą. Druga Marta, pracowała w tym samym biurze projektowym co ja, ale w księgowości. Trzeciej nie znałem osobiście, pracowała w Spółdzielni Lekarskiej w Krakowie na Rynku.

     Z lektur obowiązkowych pamiętam, że były nią m.in. "Łowcy wilków" Courwooda. Jak zawsze, z pewną niechęcią, odnosiliśmy my się do lektur obowiązkowych. Ale w tym wypadku z zainteresowaniem czytaliśmy tę książkę i nawet na pauzach komentowaliśmy ją.

     Z kolegami gimnazjalnymi straciłem kontakt przez wypadki wojenne. Jedynie z kilkoma udało mi się utrzymać kontakt, między innymi z Jankiem Fabiańczykiem, który skończył medycynę mieszka w Krakowie, Jurkiem Markiewiczem dr nauk prawnych - z nim razem chodziłem na prawo, Jurkiem Rusinem, mechanikiem precyzyjnym, z którym widujemy się dość często, Włodkiem Ostrowskim prof. Akademii Medycznej w Krakowie i Prezesem Oddziału PAN w Krakowie (razem z nim już po wojnie zdawałem maturę).

     To tyle o szkołach. Poza nimi były jednak inne, różne wydarzenia, które my, chłopcy komentowaliśmy i dyskutowaliśmy o nich. Jednym z nich była śmierć marszałka Józefa Piłsudskiego. Rano w szkole zebrano na podwórku szkolnym, wszystkich uczniów szkoły i zakomunikowano nam tę wiadomość wraz z komentarzem. Po tym nie było już żadnej lekcji poszliśmy do domów. Na pogrzebie marszałka, który odbył się w Krakowie, byliśmy z bratem na ul. Wiślnej - przez którą przechodził kondukt pogrzebowy - pod nr 8, na pierwszym piętrze. Było to mieszkanie znajomych mojej ciotki Maryli Śmiechowskiej i ona to nam załatwiła. Pogrzeb był imponujący. Było na nim wielu przedstawicieli państw obcych. Z wizyt różnych ważnych osobistości pamiętam wizytę regenta Węgier admirała Horthy'ego, a także ministra spraw zagranicznych Francji Lavala.

     Wcześniej już nadmieniałem, że w 1935 r. moja babka wynajęła willę przy Pędzichowie -bocznej 6 Polskiemu Radiu, a sama przeniosła się do mieszkania przy ul. Andrzeja Potockiego 7, mieszczącego się na pierwszym piętrze. Poza moją babką, służącą (wspomnianą Teośką), kucharką Hanusią Tomasik, mieszkało nas 4 osoby, a także przez dwa lata kuzyn Andrzej Dunikowski i bona mojej matki Ślązaczka, Niemka Maria Hocheisel. Była ona bardzo zżyta z rodziną mojej matki i uważana za kogoś bliskiego w rodzinie. Zmarła po wojnie w 1947 r. na raka. Przed wojną czuła się Ślązaczką - Niemką i utrzymywała kontakty z pochodzącymi ze Śląska Niemkami.

     Z chwilą wybuchu wojny, powiedziała, że jest Polką i nie chce mieć nic wspólnego z Niemcami. Pomimo namawiania jej do przyjęcia kenkarty dla Reichsdeutschów, odmówiła, choć naprawdę była Niemką.

     Ostatnie lata przed wybuchem wojny obfitowały w różne wydarzenia międzynarodowe. Były one w kręgu naszego zainteresowania i my młodzi chłopcy często rozmawialiśmy o nich i komentowaliśmy. Była to wojna w Abisynii, wojna domowa w Hiszpanii, czy zajęcie Austrii, a później Sudetów i Czech przez Niemcy, a także zatarg Polsko-Litewski.

     Mieszkając na Potockiego, miałem okazję obserwowania różnych wydarzeń miejscowych z bliska. Był nim np. strajk w "Sempericie" organizowany i popierany przez różne organizacje lewicowe. Spowodował on później dużą manifestację robotniczą, która odbyła się na Plantach przy ul. Basztowej. Było to niedaleko naszego domu i tłum manifestujących sięgał aż do nas. Słyszałem salwę, jaką oddała policja do manifestujących. Zginęło wówczas kilku manifestujących. Ich pogrzeb był również dużą manifestacją, a kondukt przeszedł m.in. ul. Potockiego na cmentarz Rakowicki. Mogłem ten kondukt obserwować z balkonu domu. Tutaj mała dygresja.

     W latach dziewięćdziesiątych, kiedy likwidowałem Kombinat Kamienia Budowlanego, musiałem uporządkować akta personalne pracowników, przed ich przekazaniem do Archiwum Ministerstwa. Wśród tych akt były jeszcze akta tych, którzy pracowali w tym przemyśle w pierwszych latach powojennych na Dolnym Śląsku w Świdnicy, gdzie mieściła się siedziba Zarządu tego przemysłu. Wśród tych akt natrafiłem na akta jednego z pracowników, który w swoim życiorysie napisał, że był przed wojną jednym z organizatorów tego strajku, jako członek lewicowego odłamu partii socjalistycznej o przekonaniach komunistycznych. W czasie wojny dostał się do ZSRR, a stamtąd przeszedł na Zachód i następnie wrócił do Polski, gdzie został aresztowany jako "element politycznie niepewny". Można to pozostawić bez komentarza.

     Innym manifestacyjnym pogrzebem był pogrzeb Ignacego Daszyńskiego, wybitnego działacza socjalistycznego i premiera parodniowego Rządu Lubelskiego w 1918 r. Mieszkając na Potockiego 7 sąsiadowaliśmy z konsulatem Republiki Czechosłowackiej, który mieścił się pod numerem 8. Po zajęciu Czech i Moraw przez Niemcy, do konsulatu przybywali Czesi, niektórzy w mundurach. Miał też być wśród nich późniejszy prezydent Czechosłowacji gen. Svoboda.

     Ze wspomnień "szkolnych" pamiętam też, że wielu z nas zbierało znaczki pocztowe, które między sobą wymienialiśmy. Wymienialiśmy także tzw. "anglasy". Były to obrazki dołączane do tanich czekoladek "Anglas". Cena takiej czekoladki wynosiła 5 gr. Obrazki te to np. flagi państwowe, postacie sławnych ludzi itp. po skompletowaniu serii takich obrazków, można było dostać album do ich wklejania.

W szkole była przed wojną "akcja" oszczędzania. Zarówno w Szkole Powszechnej, jak i w Gimnazjum.

     Można było kupować znaczki 5-cio groszowe, wklejając je do specjalnej książeczki oszczędnościowej wystawianej przez Kasę Oszczędnościową. U nas w szkole była to Krakowska Kasa Oszczędności, mająca swoją siedzibę przy ul. Szpitalnej (dziś Bank PKO). Z chwilą uzbierania 1 zł, kwota ta była wpisywana do książeczki oszczędnościowej i była oprocentowana (ok. 5%). Oczywiście, że można było na taką książeczkę wpłacać i większe kwoty. Taką akcję oszczędnościową prowadziły i inne instytucje, jak np. Powiatowa Kasa Oszczędności przy ul. Pijarskiej.

     Wspomnieć też należy defilady, jakie miały miejsce w czasie świąt państwowych tj. 3 Maja i 11 Listopada. W defiladach tych brało udział wojsko (wszystkie formacje stacjonujące w Krakowie), organizacje społeczne, harcerstwo, a także wyższe klasy gimnazjalne, czy licealne. Trybuna, na której stali odbierający defiladę dowódcy garnizonu, prezydent miasta i in. stała przy płycie Nieznanego Żołnierza przy Placu Matejki vis a vis Barbakanu.

     W lipcu i sierpniu 1939 roku, jak każdego roku tj. ja i mój starszy brat Jan byliśmy na wakacjach w Tomaszowie. Moi starsi bracia Staś i Witold przyjechali tylko na krótki tygodniowy urlop z wojska. Już wówczas ograniczono w wojsku dłuższe urlopy. Obaj mieli kończyć obowiązkową służbę wojskową we wrześniu i mieli się zapisać na studia na Uniwersytet Jagielloński. Ale już w sierpniu mówiono, że być może służba wojskowa będzie przedłużona, z uwagi na ówczesną sytuację polityczną.

     Pod koniec sierpnia ogłoszono mobilizację, a do Wawrzeńczyc przybyły pierwsze oddziały wojskowe i zakwaterowały się u mieszkańców. Również "zmobilizowane" zostały konie i kilka z naszych też zostało zabranych.

Za parę dni miała wybuchnąć II wojna światowa...

KONIEC

Czesław Srzednicki   

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/srzednicki_wspomnienia/20180824odc11/art.php