Wspomnienia Czesława Srzednickiego
odc. 10

dwór w Tomaszowie (obecnie Stręgoborzyce) (fot. zbiory Bożeny Kłos + IKP)

Proszowice, 7-08-2018

odcinek 10

     "Za moich czasów" wszedł w życie nowy program nauczania 6 lat w szkole powszechnej, 4 lata gimnazjum kończące się tzw. małą maturą i 2 klasy liceum.

     Te licea były już profilowane, a więc klasyczne mające w programie łacinę grekę, humanistyczne z łaciną bez greki, matematyczno - przyrodnicze z poszerzonym programem matematyki i nauk przyrodniczych i matematyczno - fizycznych z poszerzonym programem matematyki, fizyki i chemii. O gimnazjum, do którego zacząłem chodzić przed wojną, będę pisał w dalszej części wspomnień. Kiedy przyszedłem do szkoły powszechnej, to rachunków uczyliśmy się przy pomocy liczydła. Trzeba było się nauczyć nim posługiwać. Był to ówczesny kalkulator. Oczywiście, że tabliczkę mnożenia trzeba było umieć na pamięć.

     W czasie nauki w szkole powszechnej byliśmy na paru wycieczkach: w Wieliczce, Częstochowie, na Kopcu Kościuszki, a także na wsi. Proszę sobie wyobrazić, że tę wieś oglądaliśmy za Parkiem Krakowskim, na dzisiejszej ulicy Czarnowiejskiej. Wówczas były tam jeszcze zwykłe wiejskie chaty, z małymi ukwieconymi ogródkami przed nimi. Dziś, jest to centrum Krakowa. Pamiętam, że na rysunkach mieliśmy narysować coś z tej wycieczki, a ja właśnie narysowałem taką chatę pomalowaną na niebiesko, z ogródkiem pełnym różnokolorowych kwiatów.

     Katechetą był wtedy ks. Antoni Marszał, bardzo sympatyczny i łubiany przez uczniów. Do I Komunii Świętej poszedłem jak byliśmy w trzeciej klasie. Stosowne uroczystości odbyły się w kościele SS Wizytek, który był obok szkoły, przy ul. Krowoderskiej.

     Po mszy świętej mieliśmy wspólne śniadanie przygotowane przez Komitet Rodzicielski, na placu przed kościołem, w obrębie murów, z okazji I Komunii Świętej. Wszyscy otrzymaliśmy jedynie pamiątkowy obrazek z podpisem katechety, nie było wówczas zwyczaju dawania z okazji Komunii Świętej kosztownych prezentów, tak jak to ma miejsce obecnie.

     W 1934 r. miała miejsce na południu Polski olbrzymia powódź. Było to w lipcu, a ja byłem wówczas na wakacjach w Tomaszowie i pamiętam, że byłem wówczas chory. Siedziałem w domu, a raczej leżałem w łóżku. Deszcz lał (nie padał) przez trzy dni i dwie noce. Rzeki wzbierały gwałtownie, co było widać od nas z dworu w Tomaszowie, a szczególnie widoczna była Wisła. Sięgała od wału do wału i brakowało ok. 20 cm, aby przelała się przez nie. Wiele miejscowości w dorzeczu Wisły zostało kompletnie zalanych, jak np. Mszana Dolna. Po powrocie z wakacji, w klasie komentowaliśmy tę powódź, bo wielu kolegów było właśnie na wakacjach na wsiach, na południu Polski, gdzie właśnie te rzeki, a nawet strumyki groźnie powylewały. Przez wiele miesięcy w gazetach ukazywały się apele "złóż grosz na powodzian".

     W 1935 r. moja babka wynajęła willę przy ul. Pędzichów - bocznej Polskiemu Radiu - odtąd ulica zmieniła nazwę na ul. Zygmunta Wróblewskiego. W tym samym momencie wynajęła mieszkanie przy ul. Andrzeja Potockiego 7, na pierwszym piętrze. Było to duże mieszkanie, liczące 7 pokoi z kuchnią, pokojem dla służby, łazienką, dwoma ubikacjami i dwoma spiżarniami. Od tej pory do szkoły chodziłem przez Planty na ul. Krowoderską piechotą. Połączenia tramwajowego dogodnego wtedy nie było, ponieważ ulicą Basztową tramwaje nie jeździły.

     W latach trzydziestych uruchomiono linię tramwajową nr 8 z Salwatora do Cmentarza Rakowickiego. Przedtem tramwaj jeździł ul. Lubicz do dzisiejszego Ronda Mogilskiego. W ówczesnym czasie na Rondzie Mogilskim był fort, w którym stacjonowało wojsko. Po przejechaniu ul. Lubicz tramwaj skręcał w ul. Topolową do Rakowickiej i Lubicz. Do fortu na Mogilskiej linia została utrzymana, z tym, że z Salwatora (linia nr 5) tramwaj skręcał z ul. Lubicz w ul. Mogilską. Koniec linii był u wylotu ul. Prażmowskiego.

     Także w latach trzydziestych uruchomiono szerokotorową linię nr 2, która była do tej pory wąskotorową i prowadziła z Rynku Głównego do Parku Krakowskiego. Szerokotorowa linia nr 2 prowadziła z Cmentarza Rakowickiego przez Lubicz, Potockiego (dziś Westerplatte), Dominikańską, Straszewskiego, Podwale, Karmelicką, Pomorską, Kazimierza Wielkiego do Szkoły Podchorążych (dziś wydz. Chemii Politechniki Krakowskiej), a później na ul. Bronowicką. Bilet tramwajowy kosztował wtedy 25 gr. Zniżki były przy zakupie np. 10 biletów, a także dla uczniów i studentów jako karty miesięczne.

     Dla porównania: chleb kosztował 45 gr. za 1 kg, jajko ok. 5 gr. za szt., cukier 1 zł za kg, a mleko 22 gr. za litr. W Krakowie była 1 linia autobusowa z przed Barbakanu na Prądnik Czerwony. Ile kosztował bilet autobusowy, już nie pamiętam. Autobusy komunikacji międzymiastowej odchodziły z Placu św. Ducha.

     W 1937 r. władze szkolne zorganizowały wycieczkę pociągiem na obszary zachodniej Polski. Trasa prowadziła przez Poznań (2 dni), Gdańsk, Gdynię, Warszawę do Częstochowy. Wycieczka trwała 7 dni. Nocowaliśmy w specjalnym pociągu w wagonach sypialnych. Koszt wycieczki wyniósł ok. 13 zł. Duże wrażenie zrobił na nas w Poznaniu ogród zoologiczny i katedra. W mojej pamięci pozostał też Gdańsk i chodzący po nim hitlerowcy w mundurach z opaskami ze swastyką.

     W Gdyni zwiedziliśmy port motorówką i widziałem okręt koszarowy marynarki wojennej ORP "Sławomir Czerwiński". Widziałem także stojący w porcie (właśnie wtedy przypłynął z Ameryki) statek M.S. Batory, jak i łódź podwodną "Ryś", która stała w doku w remoncie. W Warszawie zwiedziliśmy zamek królewski, z którego zapamiętałem salę audiencyjną z posągiem Herkulesa z zegarem.

     Planowano wycieczkę w roku następnym, lecz do Lwowa, Pińska i Wilna, ale nie doszła do skutku. Ze szkolnych uroczystości przypominam sobie wizytę w Krakowie byłego prezydenta USA Herberta Hoovera, który przyjechał w związku z otwarciem domu YMCA ufundowanego przez Amerykanina Sereno Fenna. Hoovera witaliśmy na Wawelu.

     Zanim przejdę do wspomnień z Gimnazjum, to opowiem króciutko o życiu w Krakowie. Od czasu do czasu chodziliśmy do kin: do "Sztuki" przy ul. św. Jana i "Apollo" przy ul. św. Tomasza. Właścicielem tych kin był wuj Agenor Lisowski i mieliśmy do nich wolny wstęp. Pamiętam niektóre z filmów, na których byliśmy. Były to głównie filmy polskie, jak np. Piętro Wyżej, Florian, Wrzos, Pieśniarz Warszawy, Robert i Bertrand, 12 krzeseł, a także zagraniczne: Zew Krwi (wg Londona), Annapolis, filmy z Shirley Tempie, a także film wyprodukowany przez niemiecką firmę UFA - "Ku Wolności" o treści związanej z wybuchem Powstania Listopadowego w Polsce. Film ten miał znakomitą obsadę aktorską. Grali w nim czołowi wówczas aktorzy niemieccy tacy jak, Willy Birgel, Wiktor Stahl, Urszula Grabley i Hans Knoteck. Także szkoła organizowała wyjścia do kina i tu przypominam sobie dwa takie filmy: "Przeor Kordecki" i "Pod Twoją Obronę". Seanse filmowe odbywały się także w kinie "Domu Żołnierza" przy ul. Lubicz, tam gdzie dziś stoi Opera. Bilet na przedstawienia szkolne kosztował wtedy 30 gr.

     Poza kinami, o których wspomniałem tj. Sztuką i Apollem, były jeszcze inne kina, jak: Świt (dziś Filharmonia), Scala (dziś teatr Bagatela), Wanda przy ul. Gertrudy, Uciecha, Adria przy ul. Starowiślnej, Atlantic przy ul. Stradom, Promień przy ul. Podwale, Słońce (nazwy często zmieniane Słonko, Corso, Stella) przy ul. Lubicz i LOPP przy ul. Pomorskiej. Należy wspomnieć też o szlagierach. Było ich bardzo dużo i nucili je wszyscy i młodzi i starsi. Tak było w mieści i na wsi też. Z tych szlagierów mogę wspomnieć takie jak: Titine ach Titine, Pamiętasz Capri, Tango Milonga, czy Mała kobietko, czy wiesz.

     W Krakowie przed wojną odbywał się festiwal kultury pt. Dni Krakowa i trwał dwa tygodnie. Wówczas grano różne przedstawienia np. w Barbakanie "Igrce w gród walą" Adama Polewki, żywe szachy na dziedzińcu wawelskim i inne. Na Plantach było mnóstwo kramów z pamiątkami, a także takich, przy których można było napić się herbaty, kawy, czy nawet miodu (miód Zagłoba).

     W czasie Dni Krakowa przyjechała raz do nas ciotka Gienia z Bydgoszczy i zabrała mnie do Wesołego Miasteczka, które było przy Parku Jordana. Było tam wiele zabawnych atrakcji takich jak, beczka śmiechu, czy salon z krzywymi zwierciadłami. Przypominam sobie też karuzelę, która miała wagoniki w postaci samolotów i kręciła się wysoko w powietrzu, a samolocik, w którym fruwaliśmy z ciotką, miał napis Pernambuco.

     Przed wojną w Krakowie jedną z najbardziej znanych wytwórni obuwia była wytwórnia p. Kapery. Była to nie tylko wytwórnia z własnymi sklepami - jeden z nich był na ulicy Sławkowskiej, ale także można było tam nabyć obuwie "na miarę". Z tego co pamiętam, moja mama tam właśnie kupowała dla nas buciki. Firma miała reklamowe hasło, które pojawiało się w gazetach, a brzmiało tak: "Paryż, Londyn czy Riwiera, wszędzie króluje Kapera". Opowiadał mi Andrzej Wójcicki, że jako mały chłopiec, może miał wtedy 5, czy 6 lat poszedł ze swoją matką do p. Kapery, która mu miała kupić buciki. Pani Wójcicka znała p. Kaperę i kiedy przyszła z Andrzejem, p. Kapera przywitał się z nią i wdał się w rozmowę. Andrzej słuchał początkowo tej rozmowy, ale go to znudziło i mruknął pod nosem reklamowe hasło "Paryż, Londyn czy Riwiera, wszędzie króluje Kapera". Pan Kapera usłyszał to i zwrócił się do Andrzeja: Co, Ty to znasz? No to masz za darmo buciki. Oprócz Kapery były także inne duże sklepy z obuwiem własnej wytwórni, jak "Salamandra", Werner, czy niedługo przed wojną otarty sklep czeskiej firmy "Bata" przy ul. Floriańskiej.

     Chyba, gdzieś około roku 1936 przeszedłem zabieg usunięcia trzeciego migdałka. Operował mnie prof. Miodoński, a wkrótce po operacji przeszedłem zapalenie uszu. Początkowo jednego, potem obustronne. Nic nie słyszałem. Wówczas nie było antybiotyków, sulfamidów itp., a za leki musiała wystarczać aspiryna i płukanie uszu. Chodziłem na te płukania do szpitala św. Łazarza, a leczył mnie tam dr Wadoń asystent prof. Miodońskiego. Kiedy zapalenie ustąpiło, dr Wadoń skierował mnie do szpitala św. Ludwika przy ul. Strzeleckiej w celu zbadania, czy przypadkiem zapalenie uszu nie spowodowało choroby nerek. I rzeczywiście, stwierdzono początki zapalenia. Lekarzem, który mnie diagnozował i leczył był dr Jaskólski, który był wcześniej lekarzem w Proszowicach i mama dobrze go znała.

     Dostałem zwolnienie ze szkoły na ok. miesiąc, gdyż musiałem leżeć, mimo że nie miałem gorączki. Byłem na ścisłej diecie bezsolnej i musiałem zażywać jakieś proszki. Ta dieta bezsolna to było coś strasznego. Potrawy, które bardzo lubiłem wcześniej, stały się zupełnie niejadalne, bez smaku i zapachu. Dzięki Bogu jednak, stan mój się poprawił i po około półtorej miesięcznej przerwie, wreszcie poszedłem do szkoły.

     Efektem przebytej choroby było zwolnienie z gimnastyki, a także z przedmiotu, który nazywał się "zajęcia praktyczne", na których to wykonywaliśmy jakieś przedmioty z drzewa lub metalu. Uczyłem się przeciętnie, ale lubiłem zawsze historię i geografię, a matematyka była moją piętą Achillesową. Na półrocze w V-tej klasie, a także w VI-tej miałem z niej stopień niedostateczny. W ostatniej klasie miałem także niedostatecznie z zajęć praktycznych. Trzeba było brać się do roboty i w efekcie na końcowym świadectwie miałem z matematyki stopień dobry, a z zajęć praktycznych byłem, jak już wyżej wspomniałem, zwolniony.

     Do gimnazjum zdawało się egzamin, który odbywał się w wybranym przez siebie (raczej przez rodziców) gimnazjum. Ja zdawałem do III Gimnazjum i Liceum im. Króla Jana Sobieskiego przy ul. Sobieskiego. Gimnazjum to istnieje do dziś jako II-gie. Wówczas I gimnazjum to było Nowodworskiego, II to św. Jacka, III Sobieskiego, IV Sienkiewicza, a V Kochanowskiego itd. Po wojnie zlikwidowano gimnazjum św. Jacka, bo ówczesnym władzom nie odpowiadał patron szkoły. Do Sobieskiego chodzili wszyscy moi starsi bracia i dlatego też i ja tam poszedłem. Bracia dlatego tam chodzili, że mieszkając u babki przy ul. Pędzichów, mieli do tego gimnazjum, cieszącego się ponadto bardzo dobrą opinią, najbliżej. Po przeprowadzce w 1935 r. mojej babki na ulicę A. Potockiego (dziś Westerplatte) miałbym bliżej do gimnazjum św. Jacka, które było przy ul. Siennej.

     Na egzaminie z języka polskiego były trzy tematy do wyboru. Nie pamiętam tytułów wszystkich trzech, ale wybrany przeze mnie temat to: Wielcy Polacy XX wieku. Rozpisałem się o Piłsudskim, a następnie o Karolu Szymanowskim, bo właśnie niedawno był zmarł i dużo o nim pisano. Nie starczyło mi już czasu, by wspomnieć coś o Marii Skłodowskiej Curie, ale egzamin zdałem.

cdn.

Czesław Srzednicki   

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/srzednicki_wspomnienia/20180807odc10/art.php