Wspomnienia Czesława Srzednickiego
odc. 6

dwór w Tomaszowie (obecnie Stręgoborzyce) (fot. zbiory Bożeny Kłos + IKP)

Proszowice, 9-06-2018

odcinek 6

     Skoro jestem przy sprawach kościelnych, to muszę jeszcze raz wrócić do kościoła wawrzeńczyckiego. Na mszę św., jeździliśmy zawsze rano. Były bowiem odprawiane wówczas dwie msze, rano o godz. 9-tej i suma o godz. 11 -tej. Kościół wawrzeńczycki wydawał mi się wówczas dużym kościołem, ale teraz, gdy byłem w nim niedawno, zrobił na mnie wrażenie niewielkiego kościółka wiejskiego. Przyjeżdżając na mszę świętą siadaliśmy w ławkach obok ołtarza. Matka moja zwykle siadała po prawej stronie, a my po lewej.

     Taki już był wieloletni zwyczaj, że właściciele majątków siadali koło ołtarza. Przed mszą świętą zawsze zebrani w kościele ludzie, zwłaszcza kobiety, zrzeszone w bractwach religijnych, śpiewały "godzinki". Ta melodia i stary tekst, zaczynający się od słów: "Zacznijcie nasze wargi chwalić Pannę Świętą..." wraca czasem we wspomnieniach z mszy świętej w wawrzeńczyckim kościółku, zwłaszcza, gdy usłyszę ją śpiewaną w krakowskich kościołach. Zgodnie też ze zwyczajem, kobiety w kościele w prezbiterium zajmowały prawą stronę, a mężczyźni lewą.

     W adwencie, zamiast mszy św. o 9-tej odprawiane były rano Roraty, chyba o godz. 7-ej. Na Roratach byłem parę razy w czasie okupacji, gdyż przedtem byłem w tym okresie w Krakowie. Muszę powiedzieć, że miały te Roraty swoisty urok. Zwykle jeździliśmy końmi do kościoła, była to odległość ok. 2-2,5 km. Na Roraty chodziłem pieszo kilka razy, co też miało swój urok. Z x. proboszczem Wojciechem Bartoskiem utrzymywaliśmy miłe stosunki, przyjeżdżał czasem do nas, a zawsze po mszy świętej zamienialiśmy parę słów.

     Wśród zwyczajów religijnych, wspominam także poświęcenie pól. Było to późną wiosną. Przyjeżdżał wówczas x. proboszcz, albo x. wikary i pod obrazem, który wisiał na jednym z drzew przy drodze do dworu do Wawrzeńczyc, ustawiano improwizowany ołtarz, przy którym ksiądz odczytywał odpowiednie modlitwy, a następnie udzielał błogosławieństwa zebranym i kropił wodą święconą. Księdza Bartosika lubiłem, natomiast mniej sympatycznym dla mnie był x. Dunal, który był proboszczem w Poborowicach, innej parafii, która graniczyła z wawrzeńczycką od północy i należała już do diecezji kieleckiej. Raz jeden się z nim zetknąłem, gdy pojechałem do niego po metryki rodziny Srzednickich z Karwina, ale nie zrobił na mnie miłego wrażenia. Skoro mowa o Karwinie, to zatrzymam się tu na chwilę.

     Jak wspomniałem, przez przeszło pół wieku, a więc mniej więcej od lat 30-tych XIX w. dzierżawiony on był przez inną linię mojej rodziny. Stryjeczny brat? Mojego prapradziadka, Ludwik S" a później jego syn Ścisław administrowali tym majątkiem. Ścisław i jego brat Bronisław, jak się utarło w rodzinie, byli nieco postrzeleni za młodu i mieli przeróżne dzikie pomysły. Np. od dworu w Karwinie droga prowadziła w dół z dość dużym spadkiem. Obaj bracia urządzali sobie wyścigi na beczkach, stojąc na nich i odpowiednio przebierając nogami zjeżdżali w dół.

     W Karwinie mieszkała jako rezydentka krewna, bodaj nawet siostra żony Ludwika S., a więc ciotka Ścisława i Bronisława. Miała ona ulubionego pieska, który zdechł i pochowała go pod drzewem, do którego codziennie przychodziła, czule na głos wspominając swojego pupila. Podpatrzyli to kiedyś bracia i jeden z nich wspiął się na drzewo i ukrył w koronie liści. Kiedy ciotka przyszła i zaczęła czule przemawiać, siedzący na drzewie siostrzeniec, zawył przeciągle. W pierwszej chwili biedna ciotka zupełnie zaniemówiła, sądząc, że to "z za grobu" piesek się odezwał. Ale po chwili, uświadomiła sobie, że to raczej ludzkie siły działały, niż psie z za grobu. Oczywiście, że sprawa się wydała z raczej niemiłymi konsekwencjami dla delikwenta.

     Innym razem znów tej samej ciotce zrobili kawał. Miała ona oswojoną srokę, którą chowała od małego i którą nauczyła mówić kilka słów takich, jak: dzień dobry, dziękuję, proszę. Chłopcy upili sroczkę wiśniami w likierze i nauczyli mówić ją mniej parlamentarne wyrazy, z których najdelikatniejszym był "idź stara czarownico". Kiedy ciotka, jak zwykle zaczęła coś mówić do ptaka, ten zaskrzeczał niespodzianie "idź stara czarownico". Konsternacja ciotki była ogromna, ale także wiadomo było, czyja to sprawka.

     Kolejnym razem, wuj - dziadek Ludwik, przy kolacji wspomniał, że ma sprawę do załatwienia w Kielcach. Obaj natychmiast zdecydowali się na jazdę konną do Kielc i nie czekając na nic pojechali. Bądź co bądź, było to ponad 30 km i to na noc jazda na koniach w tych czasach nie była sprawą najrozsądniejszą.

     Ścisław, który był powstańcem styczniowym, a później adwokatem zmarł w 1890 r. skutek nieszczęśliwego wypadku na polowaniu, w wigilię Bożego Narodzenia. Opis tego wypadku słyszałem od ojca w wersji następującej: Ścisław wraz z synem Tadeuszem udali się na polowanie. Tadeusz wówczas miał kilkanaście lat (ok. 12-13). Kiedy już mieli wracać do domu chłopcu zrobiło się zimno i powiedział to ojcu. Ojciec otoczył syna ramieniem, pochylając się nad nim. Tymczasem zawieszona na ramieniu syna strzelba była niezabezpieczona i nabita. Nachylając się nad chłopcem, musiał trącić cyngiel i strzelba wypaliła, zabijając go na miejscu.

     Była to ogromna tragedia dla żyjącego jeszcze ojca Ścisława i dla chłopca. Rozeszły się jednak pogłoski, że było to samobójstwo, a nie nieszczęśliwy wypadek, że jego stosunki z żoną nie układały się najlepiej i to miało być powodem takiego kroku. Ja osobiście myślę, że jednak to był wypadek. Gdyby chciał popełnić samobójstwo, to przecież nie mieszałby w to syna, na którym wypadek ten wywarł poważne wrażenie na długi czas. Żona Ścisława to Paulina z domu Tomaszewicz, miłość Maksymiliana Gierymskiego. Była bardzo ładną kobietą, ale czy były podstawy do tego, aby jej zachowanie mogło dać pretekst do samobójstwa? Może ci, co wówczas byli najbliżej tych spraw, mogliby coś o tym powiedzieć więcej. Dziś to już historia i nie żyje już żadne z dzieci Ścisława i Pauliny. Karwin po śmierci Ścisława, wdowa po nim wydzierżawiła Antoniemu Penotowi. Później dzierżawił go jego syn Jan. Po I wojnie światowej Karwin został rozparcelowany.

     Przechodzę teraz do spraw bardziej weselszych. We wspomnianym już wcześniej Przemykowie koło Koszyc mieszkała rodzina Lebowskich. Dawniej tj. w czasach przed I wojną światową, życie towarzyskie było bardziej ożywione i często składano sobie wizyty, głównie w karnawale, kiedy istniała jeszcze tradycja takowych. Wówczas, ojciec mój bywał w Przemykowie. Później tylko czasem, przy jakiejś okazji spotykał p. Stanisława Lebowskiego. Matka jego, wdowa, bardzo czuła na punkcie pochodzenia. Pewnego razu wybrała się do Warszawy (wówczas to niesamowita wprost wyprawa, gdyż nie było jeszcze kolei w tym rejonie, a więc znaczną część drogi, albo całą, odbywało się końmi). Jazda trwała wtedy co najmniej 3 dni, z noclegami po drodze oczywiście. P. Lebowska pojechała końmi i postanowiła skorzystać z okazji i pójść na przedstawienie do teatru. Wówczas był taki zwyczaj, że po skończonym przedstawieniu lokaje, czy też służący tzw. lepszego towarzystwa, czy też wyższych sfer, przyjeżdżali powozami i wywoływali głośno nazwiska swoich pryncypałów. A wówczas czekający stangret podjeżdżał pod teatr, a więc np. hr. Potocki z Łańcuta, hr. Tarnowski z Dzikowa itp.

     Pani Lebowska przykazała więc swojemu lokajowi, aby w czasie, jak będą podjeżdżać powozy gości teatralnych i będą wywoływać nazwiska, aby i on krzyknął: "Lebowska z Przemykowa" i wówczas podjedzie stangret p. Lebowskiej. Aby lokaj nie czekał przed teatrem, kupiła mu bilet na galerię. Lokaj nie był jednak zbyt rozgarnięty i po skończonym przedstawieniu, kiedy (jak to bywa w zwyczaju) publiczność zaczęła głośno wywoływać nazwisko czołowej aktorki przedstawienia, lokaj, który był pierwszy raz w teatrze, myślał, że to już nadeszła pora jego występu i krzyknął na cały głos: "Lebowska z Przemykowa". ma się rozumieć, że wywołało to sporo śmiechu. Sama natomiast p. Lebowska, zamiast siedzieć cicho, wychyliła się z loży, w której oglądała przedstawienie i zaczęła mu groźnie wywijać parasolką.

     Z tych samych stron rejonu koszycko - kaźmierskiego, przypomina mi się także następujący obrazek. Jednym z najbogatszych ludzi w tym rejonie był niejaki p. Tołłoczko. Był on m.in. właścicielem lub współwłaścicielem cukrowni "Lubna i Szreniawa" w Kazimierzy Wielkiej i Szreniawie. W rejonie Koszyc, bodaj na rzece Szreniawie był most, który po pierwsze był bardzo wąski, tak że dwa pojazdy nie mogły się minąć, to jeszcze fatalny i nie dawał gwarancji bezpiecznego przejazdu. Była zima, a pan Tołłoczko jechał saniami do domu, a droga wypadła akurat przez ów most. Stangret wjechał na most i zatrzymał się. Zlazł z kozła i zaczął coś "majstrować" przy moście, a mianowicie zrywał deski z tyłu za saniami i przekładał na przód mostu, aby sanie mogły przejechać. Tołłoczko zaniepokoił się tym, że tak długo już nie jedzie dalej, a stoi, wychylił się i pyta: "Janie, co wy tam tak długo robicie?". Odpowiedź była krótka: "Proszę jaśnie pana, z tyłu psuję, a z przodu naprawiam".

     Wracam do "moich" stron, a więc bliżej Proszowic i Wawrzeńczyc. Jednym z największych oryginałów był właściciel wsi Kowala p. Władysław Szyc. Był on dawniej dość częstym gościem w Tomaszowie. Kowala leżała w linii prostej około 8 km na północny wschód od Tomaszowa, jednak drogą była to odległość ok. 10 km. W Kowali byłem kilka razy, i o ile pamiętam, był tam murowany dwór, niezbyt ładny i nieco zaniedbany. Szyc gospodarował sam. Żył w separacji z żoną Zofią z domu Kochanowską. Ci Kochanowscy przyznawali się do pokrewieństwa ze słynnym Janem z Czarnolasu.

     Pan Szyc miał dwoje dzieci: Adeusza i Renię. Byli oni mniej więcej moimi rówieśnikami. Przed wojną byli raz w Tomaszowie, raz wspólnie z rodzicami i być może, że z obojgiem pp. Szyców w wujostwem Boskimi byliśmy na pikniku w Puszczy Niepołomickiej, chyba w nadleśnictwie vis a vis Brzeska Nowego. Po wojnie, raz czy dwa, była Renia na Potockiego z jakimś interesem p. Szyca. W tym czasie była już mężatką, dość ładną brunetką, ale niezbyt zgrabną. Nie podobna była ani do p. Szyca, ani do jego żony. Adeusza już po wojnie nie widziałem. Mieszkał poza Krakowem.

     Ale wracając do Kowali, to nawet raz jeden tam nocowałem. Szyc był oryginałem pod każdym względem, uchodził za skąpca, mało opuszczał Kowalę i wyglądał na abnegata. Miał u siebie służące, które jak się zdaje reprezentowały trzy pokolenia, a więc babka, córka i wnuczka. Szyc nazywał je: pinda, pindla i pindeczka. Kuchnia i pomieszczenia gospodarcze dworu w Kowali mieściły się w suterenach dworu, a pokoje były jakby na półpiętrze. Szyc porozumiewał się z kuchnią tupiąc odpowiednio nogą w podłogę. Częstotliwość tupania była określona i od niej zależało, czy miała przyjść "pinda", "pindula", czy "pindeczka".

     Skąpstwo p. Szyca było oryginalne, ale na pewno było. Podobno jego ojciec był także skąpcem. Opowiadał mi mój ojciec taką historyjkę, jak jeden z sąsiadów przyjechał do p. Szyca (ojca Władysława) w porze obiadowej. Dawniej były takie zwyczaje na wsi, danie obiadu jeszcze jednej osobie nie przedstawiało żadnego problemu. Dwór miał zawsze pokoje gościnne, salon itp., gdzie gości można było, bez skrępowania, przyjąć. Otóż, ów gość - nazwiska już nie pamiętam - został poczęstowany zacierką na mleku, co raczej było przyjęciem mniej niż skromnym i nawet, jak na przypadkowego gościa, niepraktykowanym. Po skończonym obiedzie i wizycie, podjechał powóz i gość odjechał, ale ledwie pojazd ruszył i nawet nie dojechał do bramy, gość krzyknął: "Janie stać, muszę wyszczać to mleko".

     Wracając do p. Władysława, skąpstwo jego było bardzo oryginalne, "oszczędzał" rzeczywiście na wszystkim: na ubraniu, na papierosach np. potrafił zbierać niedopałki i "skręcać" z nich nowe papierosy, na jedzeniu, które było proste. Ale z drugiej strony, potrafił przyjechać do Krakowa i wydać w knajpie znaczniejszą gotówkę. Nie stronił od kieliszka, ale nigdy nie namawiał do tego innych.

     Jak wspomniałem p. Szyc żył w separacji ze swoją żoną. Przyczyną ponoć miała być niewierność małżeńska p. Zofii. Podejrzanym w tej sprawie był niejaki p. Bohdan Kollatorowicz, brat lub kuzyn p. Szankowskiej. Bohdana Kollatorowicza pamiętam jak przez mgłę. Dzierżawił on przez jakiś czas sąsiedni majątek Żydów. Bohdan K. bywał w Tomaszowie. Na skutek tych podejrzeń (chyba było coś w tym z prawdy) stosunki p. Szyca z p. Szankowskimi z Wierzbna były dość chłodne. Dawniej był on tam częstym gościem, gdyż lubił grać w bridge'a, a później już rzadko odwiedzał Wierzbno.

     Gdy raz spytałem ojca o tę sprawę, to ojciec odpowiedział, że stosunki te popsuły się, gdyż p. Kollatorowicz "nie potrafił rozróżnić swojej żony od cudzej". Wracając do "skąpstwa" p. Szyca, to ojciec mój mówił, że Szyc dlatego siał dużo prosa, że siew kosztował najtaniej, gdyż na 1 ha potrzeba było najmniej ziarna prosa. Miał on zmysł handlowy. Podobno przeczuwając wybuch wojny, kupił wagon mydła do prania. Mydło to później sprzedał w czasie wojny, co dało mu niezły dochód. Pomimo przezorności i pewnej nieufności, dał się ponoć nabrać niejakiemu B., którego poznałem przez p. Szyca, który to, jak fama niosła "naciął" go na jakichś transakcjach z dolarami i złotem. Ów B. miał go po prostu, w nieprzyzwoity sposób oszukać. Osobiście lubiłem p. Szyca. To Szyc przed moim ślubem powiedział mi wierszyk:

Dziś szczęśliwa twoja dola
Bo to dzisiaj jest twój ślub
Więc ci życzę przyjacielu
Jak najwięcej takich dób

     Szyc zmarł na gruźlicę, i o ile dobrze pamiętam, w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych. Wcześniej zmarła jego żona Zofia. O Władysławie Szycu przypomniało mi się także jedno ze zdarzeń. Pewnego razu, gdy przyjechał do Tomaszowa, został tam na noc. Zresztą takie były wtedy zwyczaje. Jeżeli ktoś z dalszej okolicy przyjeżdżał po południu, czy też wieczorem, to zostawał na noc. Jazda końmi nocą, zwłaszcza, gdy ta była ciemna, przy złych drogach, nie była wygodna, a nawet bezpieczna, nie tyle w uwagi na życie, co na całość pojazdu, możliwość wywróceń itp. Zawsze przygotowany był pokój gościnny, w którym nawet niespodziewany gość mógł przenocować.

     Otóż p. Szyc przyjechawszy wieczorem i na kolację napiwszy się "głębszego" był nieco na rauszu i wyśpiewywał w łóżku już leżąc: "niech grzmi, niech się pali, a ja jadę do Kowali". Inną historię opowiadał mi o nim Andrzej Wójcicki. Szyc przyjeżdżał też do Tropiszowa. "Urządzenia asenizacyjne" położone były w ten sposób, że wymagały dojścia przez ciemny korytarz. W celu oświetlenia drogi, delegowany był Andrzej, wówczas jeszcze młody chłopiec. Ile razy Szyc znikał za drzwiami "przybytku", tyle razy rozlegało się gwałtowne kaszlnięcie. Za każdym razem, gdy powtarzała się taka sytuacja, Szyc dostawał ataku kaszlu, co u Andrzeja wywoływało pewne zdziwienie, aż pewnego razu rzecz się wyjaśniła. Otóż napad kaszlu nie został odpowiednio zsynchronizowany w innymi dźwiękami. Jak wspomniałem, p. Władysława Szyca lubiłem bardzo, pomimo jego dziwactw, które powiedziałbym, do pewnego stopnia były sympatyczne.

cdn.

Czesław Srzednicki   

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/srzednicki_wspomnienia/20180609odc06/art.php