Wspomnienia Czesława Srzednickiego
odc. 3

dwór w Tomaszowie (obecnie Stręgoborzyce) (fot. zbiory Bożeny Kłos + IKP)

Proszowice, 10-04-2018

odcinek 3

     Sąsiednią parafią była Igołomia. W czasie okupacji poznałem jej proboszcza x. Samoleja. Był nim chyba jeszcze do 1978 r. Inną parafią sąsiedzką, było Brzesko Nowe. Proboszczem był tam ksiądz Zduń. Zasłynął on z niebywałego opanowania. Kiedy we wrześniu 1939 r. Niemcy wkroczyli do Brzeska Nowego, z uwagi na bezpieczeństwo, wzięli x. proboszcza jako zakładnika. Wtedy też coś się zdarzyło, co doprowadziło do groźby egzekucji zakładników, w tym proboszcza.

     Zaprowadzono go na miejsce egzekucji. Oficer, który kierował egzekucją, zwrócił się do proboszcza z pytaniem, czy gotów jest na śmierć. Proboszcz poklepał sutannę, tak jakby sprawdzał, czy czegoś nie zapomniał, obejrzał się dookoła siebie i odpowiedział: "ze wszystkich stron". Egzekucja została wstrzymana, dlaczego, nie umiem powiedzieć.

     Dobra wawrzeńczyckie były dobrami donacyjnymi. Pod koniec XIX w. dzierżawcą był Władysław Rożecki. Jego syn Bolesław Rożecki ożenił się z rodzoną siostrą mojego dziadka Kazimierza, Józefą. Przez pewien czas nadal dzierżawił jeszcze Wawrzeńczyce. W kościele wawrzeńczyckim jest jeszcze epitafium Władysława Poraj Rożeckiego.

     Z Rożeckimi łączą się następujące opowiastki. Wuj Bolesław Rożecki miał liczne kłopoty finansowe. Mając ich dość dużo zwykł był przechadzać się po pokoju tam i z powrotem, zamyślony. Matka jego, staruszka już, widząc to za każdym razem mówiła: Boleczku sprzedaj byka i zapłać te zobowiązania. Oczywiście, że sprzedaż nawet dorodnego byka, nie mogła zlikwidować wszystkich kłopotów finansowych Rożeckiego. Zniecierpliwiony tymi radami, powiedział w końcu: "Mamo, gdyby ten byk był ze złota i sprzedałbym go, to i tak by mi brakło pieniędzy".

     Inna opowiastka łącząca się z dworem wawrzeńczyckim dotycząca chyba czasów z przed dzierżawy Rożeckich. Być może, było to za czasów De Waldorf - Kubiczka. Otóż w czasie jakichś uroczystości, urządzono przyjęcie. Zwyczaj wówczas panował taki, że najlepsze wina podawano w czasie przyjęcia tym gościom, którzy zajmowali miejsca "na czele" stołu - gorsze gatunki, natomiast "na końcu stołu". Należy tutaj dodać, że przy ówczesnych stołach zasiadało znacznie więcej osób, niż dziś, a liczba 20 osób, wcale nie była rzadkością. Jeden z tych "drugostolnych" wiedząc o zwyczaju panującym na dworze wawrzeńczyskim, w czasie przyjęcia zajął całe towarzystwo opowiadaniem o jakiejś kampanii wojennej, w której miał brać udział. Opowiadanie swoje ilustrował w taki sposób, że butelki z winem ustawione na stole, poprzestawiał. Te z końca stołu trafiły na jego początek i odwrotnie. Gdy operację całą zakończył, zakończył też i opowiadanie, a wówczas wzniósł toast na zdrowie wszystkich zebranych na przyjęciu.

     Bolesław Rożecki, jak wspomniałem, był dzierżawcą Wawrzeńczyc po swoim ojcu. Pewnego razu, kiedy żniwa miały się już ku końcowi, dziadek mój przyjechał do Bolesława Rożeckiego i zaproponował mu, aby jego ludzie przyszli do pracy do dziadka i szybko zakończyli zwóz zbóż, a wówczas ludzie pracujący u dziadka zostaliby przerzuceni do pracy w Wawrzeńczycach aż do ukończenia tam żniw.

     Wuj Rożecki odparł po zastanowieniu: "Słuchaj Kaziu, ty i ja poszliśmy razem kąpać się w Wiśle, ty zakończyłeś kąpiel i siadłeś na brzegu, a ja tymczasem zacząłem tonąć". Ty zamiast mnie ratować, siedząc na brzegu powiedziałeś: "Boleczku wyjdź z wody i obetrzyj mi nogi". Wuj Rożecki po zrezygnowaniu z dzierżawy, przeniósł się do Słomnik i tam zajął się handlem, otwierając duży skład węgla.

     Dziadek mój był tam częstym gościem, przejeżdżając przez Słomniki do Miechowa. Zawsze nie omieszkał zrobić jakiś "kawał". Zwykle jeździł tak do Miechowa, że przejazd przez Słomniki wypadał nad ranem, koło godziny czwartej. Kiedyś, a była to zima, dziadek jadąc do Miechowa, zastukał do domu wujostwa. Kto tam? - zapytał zaspany wuj. "Prosę pana, prysłam kupić węgiel" - powiedział mój dziadek, naśladując głos kobiety wiejskiej. Proszę poczekać, odparł wuj i zaczął się ubierać, mrucząc pod nosem złe słowa, że w zimie i o tak wczesnej godzinie musi wstawać. Kiedy już się ubrał ciepło, tak aby móc wyjść na mroźne powietrze i otworzył drzwi, nikogo przed nimi nie było. Dziadek schował się. Wuj zaklął pod nosem i rozebrał się. Dziadek znów zapukał, mówiąc zniecierpliwionym głosem: "Jak długo jesce będę cekać". Wuj znów ubrał się, a kiedy wyszedł - znów nikogo nie było. Historia powtórzyła się jeszcze raz. Kiedy wuj ponownie wyszedł, dziadek wszedł do stojącej obok drewnianej ubikacji i głośno stękał. Wywołało to zrozumiałe zdenerwowanie wuja, który "klął na czym świat stoi", że też sobie ta baba taką porę wybrała. Oczywiście, że dziadek wyszedł przyznając się do wszystkiego. Wuj solennie przyrzekł sobie, że więcej się na takie kawały nie da nabrać. Ale dziadkowi zawsze się udawało jakiś kawał mu spłatać.

     Ojciec mój opowiadał, że przed I wojną światową częste też były wizyty żandarmów carskich, zwanych wówczas "cwajnosami". Odbywały się one często w nocy pod byle jakim pozorem. Zwykle było ich dwóch. Prosili czasem o przenocowanie, że niby późno, narzekając przy tym na "psią służbę", która każe im włóczyć się po nocy. W czasie takiego "narzekania" patrzyli pilnie, jakie wrażenie zrobiła na gospodarzach ich wizyta i czy nie zauważą czegoś podejrzanego w ich zachowaniu. Czasy wówczas były zupełnie inne. Bardziej świadomi narodowo ludzie, starali się prowadzić różną działalność niepodległościową.

     Również z opowiadań ojca wiem o tym, z tym że nie pamiętam już, czy był to rok 1905, czy też wybuch wojny w 1914 r. Niemniej nadal jeszcze ta część Polski była pod zaborem rosyjskim. Ówczesny proboszcz Wawrzeńczyc x. Poniński przed niedzielną mszą podszedł do mojego dziadka prosząc, aby po skończonej mszy św., gdy zaintonuje "Boże coś Polskę", dziadek wraz z moim ojcem podjęli śpiew, gdyż wówczas cały kościół będzie ją śpiewał. Za śpiewanie tej pieśni groziła wówczas kara, a nawet zesłanie. Dziadek zgodził się i po mszy św., kiedy x. Poniński stojąc jeszcze przy ołtarzu zaintonował "Boże coś Polskę", śpiew ten podjęli dziadek z ojcem, a w ślad za nimi wszyscy ludzie w kościele - pierwszy raz od lat. Ojciec brał udział w słynnym strajku szkolnym w 1905 r. w Warszawie, gdzie chodził do znanego gimnazjum Rontallera. Wraz ze swym kuzynem Ludwikiem Srzednickim (synem Ścisława z Karwina) dali znać dzwonkiem o rozpoczęciu strajku. Efektem tego strajku, jak i zresztą rewolucji, była zgoda władz na możliwość porozumiewania się w języku polskim w szkole. Przed tym bowiem, nawet na korytarzach, uczniowie musieli mówić do siebie tylko po rosyjsku. Za rozmawianie po polsku groziło wyrzucenie z gimnazjum.

     Zatrzymując się przy czasach z przed I wojny światowej, chciałem wspomnieć o jednej charakterystycznej sprawie. Mało było przestępstw takich, jak zabójstwa, czy też większe napady i kradzieże. Za takie przestępstwa groziła kara śmierci lub zesłanie na Syberię, z tym, że drogę do miejsca zesłania dobywali skazańcy piechotą.

     Przestępcy byli zakuwani w kajdany do taczek i w kopalniach Uralu musieli ciężko pracować. Możliwe, że strach przed karą - surowość i pewność jej wykonania, był czynnikiem hamującym. Ale jednego razu zaobserwowano zjawisko znikania koni. Koniokradztwo było w katalogu przestępstw, przestępstwem raczej częstym. Trudniły się nim specjalne szajki. Konie ukradzione były poddawane różnym zabiegom, łącznie z malowaniem na inną maść sprzedawane głównie do kopalń Zagłębia. Koń, który raz zjechał do kopalni, nigdy już z niej nie wychodził na powierzchnię. Ale, do tej pory ginięcie koni było raczej sporadyczne.

     W danym przypadku natomiast konie zaczęły ginąć nagminnie. Zwrócono się więc z petycją do gubernatora, aby władze zechciały zwrócić większą uwagę na ten fakt. Gubernator wysłuchał zażalenia i rzekł krótko "Nu, tak kradną konie, no to nie będą kradli". Nie minął miesiąc i cała szajka nb. rekrutująca się z Żydów, została zaaresztowana i zesłana na Syberię. Jak przypuszczano, konie były sprzedawane do kopalń. Na marginesie mogę powiedzieć, że Żydzi byli zwykle handlarzami koni.

     Pamiętam, niektórych z nich. Jeden nazywał się Gierszeń, inny Mosiek chyba Herszlowicz. Znani mi byli Żydzi głównie z imion, dlatego też nazwisk ich nie pamiętam. Żydzi mieszkali głównie w małych miasteczkach takich jak np. Brzesko Nowe, Działoszyce, Słomniki, Proszowice, Koszyce. W niektórych z nich stanowili nawet większość mieszkańców. Do takich miały należeć Działoszyce. Nie byłem tam przed wojną. Ojciec mówił, że w Działoszycach mieszkali sami Żydzi i jedynie proboszcz i organista byli katolikami, a i tam ostatni miał być przechrztą.

     Oczywiście, że była to duża przesada, ale dawała ilustrację, jak dalece miasteczka te były zamieszkane i zdominowane przez ludność żydowską. Z Proszowic znałem dobrze rodzinę Herszlowiczów, zwłaszcza stary Herszlowicz był typem niezapominanym. Miał długą, prawie po pas sięgającą siwawą brodę. Chyba cała ta rodzina zginęła, jak większość Żydów, w czasie okupacji. Jedynie Mosiek Herszlowicz uciekł z Proszowic, jak Niemcy wywozili Żydów. Jednego razu pokazał się w parku w Tomaszowie i natknął się na ojca. Gdzieś się ukrywał, a ojciec wtedy przyniósł mu chleb, bo o to tylko prosił i zniknął. Czy przeżył wojnę, nie wiem. Na wsiach mieszkało ich znacznie mniej.

     U nas w Tomaszowie właścicielem sklepu, w którym można było dostać przysłowiowe "szwarc, mydło i powidło", czyli wszystko - był Icek Grunbaum. Był to stosunkowo młody i przystojny Żyd i nawet miał mało cech semickich. Miał bardzo ładną żonę, również mało podobną do Żydówki. Jemu udało się przeżyć okupację. Mieszkał później przez pewien czas w Krakowie, po czym wyjechał do Izraela, chyba w połowie lat pięćdziesiątych. Na niedługo przez wyjazdem, spotkałem go na ulicy, wziął sobie nawet mój adres, gdyż prosił o to, mówiąc, że może napisze, jak się jakoś urządzi. Nie napisał jednak.

     W Żydowie był taki sam sklep, którego właścicielem był Icka Szekla brat. Miał on bardzo ładną córkę Esterę, mniej więcej w moim wieku cała ta rodzina zginęła, zamordowana przez Niemców.

     W Wawrzeńczycach mieszkał Ksyl Czosnek. Ten Żyd był, w przeciwieństwie do poprzednich, niesympatyczny. Zajmował się handlem, ale miał także mały kawałek ziemi. Jednym z najsympatyczniejszych Żydów był jednak niejaki Kleiner z Brzeska Nowego. Rekrutował się on z biedoty żydowskiej. Przychodził czasem do mojego ojca w jakichś interesach handlowych. Opowiadał różne historyjki, czasem dość zabawne, a na pewno zabawne w jego wykonaniu tj. opowiedziane wprawdzie po polsku, ale z wtrąceniami żargonowymi. On też mnie nauczył śpiewać: "Car Mikołaj wydał manifest, martwym dać swa bodu, żywych pod areszt". Śpiewał także i inne piosenki żydowskie, których treści, niestety nie pamiętam. Tak, jak większość Żydów, biedny Kleiner zginął w czasie likwidacji Żydów w Brzesku Nowym. Podobno, nawet nie został wywieziony, lecz zastrzelony przez Niemców na miejscu.

     Ze wspomnień z tego okresu o tym biednym narodzie, pamiętam, że za przechowywanie Żydów, zadenuncjowany i zaaresztowany został wspomniany już Zygmunt Wojnarowicz i wywieziony do Oświęcimia, Buchenwald, gdzie zmarł w styczniu 1945 r. Przechowywani przez niego Żydzi, czyli rodzina Rozmarynów Krakowa zostali zastrzeleni na miejscu. Wśród mieszkańców tych stron nie brakło jednak skończonych szuj. W Rudnie Górnym jednego dnia znaleziono trupa Żyda porzuconego na polu. Pewnie był przechowywany dopóki miał pieniądze, później został zamordowany. Ale Władysław Szyc z Kowali przez całą okupację przechowywał weterynarza Libeskinda, oczywiście pod zmienionym nazwiskiem i w ten sposób ten człowiek przeżył okupację i doczekał wyzwolenia.

     Wracając do mieszkańców Żydów, to pamiętam, jak w soboty Brzesko Nowe było zupełnie takie same jak inne miasta w niedziele. Sklepy zamknięte i paradujący w odświętnych strojach Żydzi. Ten "świat" już nigdy nie wróci.

     Ale będąc przy Żydach, muszę wspomnieć o niezbyt chlubnych wyczynach żydowskich. Dotyczyła ta sprawa, chyba majątku Dobranowice, przeszedł on w ręce żydowskie podstępem (nie potrafię powiedzieć, kiedy to było). Mianowicie ówczesny właściciel Dobranowic (nazwiska już też nie pamiętam, choć mój ojciec je znał) - zadłużony był u Żydów na sumę prawie wartości majątku. Zdarzyło się, że na skutek jakiegoś "interesu" otrzymał on znaczniejszą sumę pieniędzy i postanowił wykupić swoje weksle. Był to już stary człowiek. Zawezwał on do siebie swojego głównego wierzyciela z wekslami. Żyd zjawił się wieczorową porą. Pieniądze zostały wręczone, a on w zamian wyciągnął weksle. Dłużnik wziął weksle, rzucił z dala okiem na podpis i położył na stole. Było ciemno w pokoju i Żyd zabawiał jeszcze chwilę rozmową swojego byłego dłużnika, w trakcie której powiedział: "Niech Jaśnie Pan spali te weksle, po co mają leżeć". W pokoju palił się kominek i namówiony właściciel Dobranowic wrzucił je do ognia. Żyd wyszedł, a w jakiś czas potem, zgłosił się ponownie z wekslami. Podpis na nich był autentyczny. Poprzednie weksle miały podpis sfałszowany. Nie było rady, bowiem wręczenie poprzednio pieniędzy odbyło się bez świadków, a Żyd zaprzeczył, jakoby pieniądze otrzymał. Nikt nie był w stanie udowodnić Żydowi kłamstwa, a weksel był twardym zobowiązaniem. Dobranowice nieuczciwością i złodziejstwem przeszły w obce ręce. Nie wiem, jakie były dalsze losy tego majątku. Został chyba rozparcelowany między chłopów. Niedaleko drogi Rudno Górne - Proszowice (ok. 0,5 km na wschód) był były dwór w Dobranowicach z niewielką resztówką właścicielem był niejaki p. Krzyk.

cdn.

Czesław Srzednicki   

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/srzednicki_wspomnienia/20180410odc03/art.php