Proszowice lat 50/60 XX wieku, moje wspomnienia. Przyczynek do historii proszowickich ulic
odc. 10

(fot. ikp)
Proszowice, 16-11-2017

odcinek 10
17. Proszowickie podziemia (lochy) - wiadomości zasłyszane w dzieciństwie

     Nasza miejscowość to nie takie sobie miasteczko, to miasto związane mocno z historią władzy królewskiej. Tu na Zagrodach był dwór królewski, a w kościele miały miejsce sejmiki królewskie. Tu nie daleko była Koniusza, miejscowość wtedy mocno związana z dworem królewskim. Przez to miasto przebiegał ważny szlak handlowy, o znaczeniu także militarnym.

     Miejscowość ta czasami sprawiała władzy królewskiej również kłopoty. To tu sejmik szlachecki wezwał króla Zygmunta II Augusta, by nie siedział na Litwie, a wrócił do Polski. Tutaj też podniesiono bunt przeciwko królowi Zygmuntowi III, zwany buntem Mikołaja Zebrzydowskiego. Przetoczyła się przez nie horda tatarska, nie ominął tej miejscowości najazd szwedzki.

     Słuchałem, w zimowe wieczory, kiedy na polu srożyła się zima, kiedy siadywaliśmy w domu przy ciepłym piecu, opowieści mamy o Proszowicach. A miała wyjątkowy dar snucia opowieści.

Mówiła o zamku królowej Bony, który miał stać kiedyś na Zagrodach. Z opowieści wyłaniał się wspaniały pałac ze służbą, piękne karoce. Wg. tych opowieści, które wtedy traktowałem jako baśń, królowa Bona bardzo często miała ten zamek odwiedzać. Pojawił się tam też taki wątek mówiący o tym, że ten zamek, lub jak kto woli pałac połączony był podziemnym korytarzem z kościołem w rynku.

kapliczka "ariańska", która była zbudowana na "Zagrodach", przy "zamku" królewskim, blisko niej znajdowało się źródełko (Sulawa!!?) z uzdrawiającą wodą, nie ma już po niej żadnego śladu
(źródło: zbiory IKP/fot. Włodzimierz Zbieranowski)

     W innej opowieści o najazdach tatarskich na Proszowice mama wspominała o istnieniu pod Proszowicami głębokich lochów, które były kopane przez ówczesnych mieszkańców, jako zabezpieczenie na wypadek wrogiego najazdu. Że te podziemia, szczególnie w rejonie dużego rynku były wykorzystywane również jako przechowalnie towarów, i że tam jest ukryte wejście do nich.

Nie wiem, skąd miała te informacje, ale podejrzewam, że były to wiadomości przekazywane przez kolejne pokolenia jej rodziny.

     Mówiła i to nie raz, że w przeszłości miało miejsce zapadanie się gruntu, przy których odkrywały się podziemia, a potem to wszystko ulegało zasypaniu, wyrównaniu. A zatem te opowieści znajdowały potwierdzenie w faktach, których w tamtym czasie z różnych pewnie powodów nie dokumentowano.

     Podobne opowieści słyszałem także później z ust innych proszowian. Między innymi o tym, że lochy, które otwierały się przy krakowskiej i dużym rynku biegły do ul. Królewskiej w kierunku długiego parterowego domu, który kiedyś miał być dworem królewskim. Podobno przy domu sióstr zakonnych przy ul. Rafała obok figurki Jezusa Frasobliwego miało kiedyś również otworzyć się zejście do podziemi, po obsunięciu się ziemi.

to obok tej figurki Jezusa Frasobliwego w latach międzywojennych miało się odsłonić wejście do proszowickich lochów prowadzących do długiego białego budynku dworu królewskiego na tej ulicy - legenda?
(źródło: Google Earth, St. Paluch. 2017)

     Przyznam się, że nie przywiązywałem do tych opowieści wagi. Może dlatego, że podobnych historii gdzie indziej też jest niemało. Ale może w tym coś jest? Ostatnio rozmawiałem z moją starszą siostrą o Proszowicach, taki ogólny wątek, ale wyłonił się z niej Mały Rynek, I wtedy słyszałem, że tu w okresie przedwojennym miało mieć miejsce zapadnięcia się ziemi. Że pojawił się zarys korytarza, a w nim znaleziono na ścianie kolorowy obrazek. Siostra twierdzi, że widziała to zapadlisko mniej więcej w miejscu, gdzie obecnie stoi pomnik bł. ks. Józefa Pawłowskiego. Nie eksplorowano wtedy tego zapadliska, a obawiając się możliwości ryzykanckiego wchodzenia do podziemi ludzi, groźby zawalenia się lochów, władze administracyjne miasta poleciły je zakopać.

     Z innej informacji wynika, że w okresie okupacji na małym rynku robiono wykopy pod zbiornik wodny dla celów pożarowych i również natrafiono na ślad podziemnego korytarza. Weryfikacja tych informacji jest trudna, wymagałaby pewnie prac odkrywkowych, ale warto o tym pamiętać i podjąć takową próbę, gdy zaistnieją sprzyjające okoliczności.

Odnalezienie, zbadanie, a kiedyś być może uruchomienie podziemnej trasy turystycznej obrazującej odległą w czasie historię miejscowości to byłby diament w herbie Proszowic. Każda legenda zawiera w sobie jakąś prawdę, a ta o proszowickich "lochach" może nawet bardzo dużą, biorąc pod uwagę to wszystko, co przez wieki działo się w tym mieście. Myślę, że w Proszowicach jest wielu, przepraszam, "zapaleńców", którzy już udowodnili swoje umiejętności eksploracyjne badając pozostałości poniemieckich linii obronnych wokół miasta, i potrafią myślę, zrobić jeszcze więcej, choć to wymaga gruntownego przygotowania od strony wiedzy o problemie i pewnie znalezienia sponsorów. Przeplatają się w tym opowiadaniu różne wątki, w miarę otwierania się dysku pamięciowego, i zgodnie z przyjętą konwencją wspomnień, mam nadzieję nie nużące potencjalnego czytelnika.

18. Moje przypadkowe spotkanie z mistrzem Polski - Marynowskim

Jan Marynowski
(źródło: zbiory IKP/audiovis.nac.gov.pl)
     Przygotowując wstępnie zarys spraw, jakie mógłbym ująć we wspomnieniach, związanych z Proszowicami, gdzieś w pokładach pamięci pojawiło mi się nazwisko Marynowski i scena z nią związana. I dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że ta historia dotyczy w swoim czasie sławnego polskiego sportowca.

Jan Marynowski - proszowianin, członek Klubu Sportowego Warszawianka. W 1938 r. w biegu maratońskim o mistrzostwo Polski Seniorów w Poznaniu został Mistrzem Polski zdobywając 1 złoty medal i 2 srebrne - na 134 uczestniczących dotychczas w tych zawodach uczestników klasyfikowany jest na 23 poz. Tyle Wikipedia. Chluba Proszowic?

     Nie pamiętam dokładnie, ale to mógł być rok 1948, lub 1949. Proszowice, gorące popołudnie, ale nie jestem w stanie odtworzyć, jaki to był dzień. Wiem, że to było na dawnej ulicy 1-go Maja, gdzieś, jak kojarzę w okolicach skrzyżowania z ul. Reja. To chyba było naprzeciw obecnego budynku Urzędu Miasta.

     Byłem chłopcem, nie znałem mistrza Marynowskiego. Znalazłem się tam przypadkowo. Widzę ten obraz przed oczami, jak nagle, nie wiem skąd pojawił się na ulicy człowiek. Średniego wzrostu, o pociągłej, chyba wychudzonej twarzy, szczupły, żeby nie powiedzieć chudy, w koszuli, która kiedyś była biała, w spodniach nieokreślonego koloru, które świeciły kilkoma dziurami różnej wielkości. Po chwili koło tego człowieka pojawiła się grupka mężczyzn w różnym wieku, pewnie z Proszowic, ale nie znałem ich.

     Przypominam sobie, że padały głosy: "Marynowski, Marynowski". Mnie to nic nie mówiło. Ale, jak to dziecko patrzyłem na tą scenę. Marynowski wydawał z siebie jakieś nieokreślone dźwięki. Mężczyźni, dzisiaj to rozumiem prowokowali go wołając "mistrzu, biegnij, biegnij, pokaż co potrafisz". Wydawało mi się, że coś mu dali. To był moment, Marynowski nagle nabrał powietrza. Jego twarz stała się prawie okrągła. Głośno prychnął i widzę ten ruch jego prawej ręki, kiedy jak strzała wyskoczyła do przodu, by natychmiast wrócić do tyłu. To wyglądało na odepchnięcie się. Krzyknął coś niezrozumiałego i wyprysł do przodu, w kierunku stacji. Nigdy więcej go nie spotkałem w Proszowicach.

     Chlubna i tragiczna postać proszowianina, który pewnie po jakiś tragicznych wojennych przeżyciach trafił na ulicę. To nie był dobry czas dla ludzi, których nieszczęście przygniotło swoim ciężarem. Ale to mu nie odbiera chwały mistrza. Natomiast, czy ludzie zajmujący się sportem w jego rodzinnej miejscowości mogą powiedzieć, że zrobili wystarczająco dużo, by młode pokolenie proszowickich sportowców wiedziało kim był Jan Marynowski?

     Z Proszowic wyszły osobowości którymi mogą się one chwalić. Jest w tym gronie Mistrz Jan Marynowski. Czytałem o nim krótkie wzmianki w serwisie 24ikp.pl, w Dzienniku Polskim. Nigdzie jednak nie znalazłem informacji, że ten Mistrz mieszkał w swoim rodzinnym mieście w okresie powojennym, gdzie, w jakich warunkach, jak żył? Gdzie spoczął? Czyżby rodzinny gród Mistrza czegoś się wstydził?

     Czy Proszowice nie powinny uhonorować pamięci swojego rodaka, Mistrza Polski odnotowanego w Wikipedii - to pytanie poddaję pod rozwagę dzisiejszych mieszkańców Proszowic, bo historia ma ciągłość.

19. Instytucja miejskiego rakarza

     Jak każda większa wtedy miejscowość Proszowice miały instytucję miejskiego rakarza. Ta osoba była funkcjonariuszem miasta. Zadaniem Rakarza było okresowe odławianie i usuwanie z miasta bezpańskich zwierząt. Profesja, którą wykonywał cieszyła się poważaniem, a jego praca zabezpieczała mieszkańców miejscowości przed zagrożeniem pogryzienia ze strony różnych zwierząt wałęsających się po ulicach, szerzenia się wścieklizny.

     Nie była ona łatwa, mogła być nawet niebezpieczna, ale ktoś ją musiał wykonywać. To było coś w rodzaju służby na rzecz miejskiej społeczności. Miasto dla bezpieczeństwa swoich obywateli nie mogło przechodzić obojętnie wobec tego problemu. Rozwiązywano ten problem w sposób wtedy dostępny. Zresztą, dziś ta instytucja nadal istnieje w wielu miastach Polski, nie wiem, czy w Proszowicach?

     A jak pamiętam, rzeczywiście, w mieście nie mało było psów i kotów, do których nikt się nie przyznawał. Na ulicach można było spotkać także zwierzęta, które miały właścicieli, ale ci niewiele się przejmowali tym, że pozostając je bez kontroli stwarzają zagrożenie bezpieczeństwa dla innych ludzi w mieście.

Wtedy nie istniały jeszcze szczepionki przeciw wściekliźnie, nie stosowano profilaktycznego szczepienia zwierząt domowych, nie mówiąc o rozrzucaniu w kompleksach leśnych szczepionek dla dzikich zwierząt. To była dopiero przyszłość. Jak to wyglądało. Taka akcja rakarza w mieście nie była zapowiadana. Nagle na ulicach pojawiał się konny wóz dostosowany do przewozu odławianych zwierząt. To była po prostu drewniana skrzynia na kołach z otwieraną klapą.

zdjęcie poglądowe
(źródło: https://pl.wikipedia.org /wiki/ Rakarz w Portland)

     Rakarz miał w ręku długie biczysko z pętlą ze sznura lnianego na końcu. Pętla była ruchoma, zaciskająca się. Odławianie zwierząt polegało na podejściu do niego na odległość biczyska tj, 2-2,5 m, czasami gonienia za nim, i umiejętnym zarzuceniu zwierzakowi pętli na szyję, zaciągnięciu jej, unieruchomieniu, i przeniesieniu zwierzęcia do skrzyni na wozie. To rzeczywiście było niebezpieczne zajęcie. Gdyby rakarzowi nie udało się zarzucić zwierzęciu pętli, mogło stanowić dla niego zagrożenie, a jak pamiętam nie miał on na sobie żadnego ochronnego ubrania. Ponosił również ryzyko trafienia na zarażonego wścieklizną psa lub kota. Takie zwierzęta inaczej niż zdrowe nie uciekają przed człowiekiem.

     Dla odłowionych zwierząt to na pewno był szok. Świadczyły o tym odgłosy dochodzące ze skrzyni, szczekanie, piski, zawodzenie, cała kakofonia dźwięków. Także takie, które świadczyły o ich wzajemnej walce. To był koszt bezpieczeństwa mieszkańców. Zwykle, pojawienie się rakarza na ulicy dla nas stanowiło atrakcję. Goniliśmy za wozem, co raz przepędzani, ale z niewielkim skutkiem. To było od nas silniejsze.

     Rakarz miał prawo i obowiązek sprzątać z ulicy wszystkie biegające wolno zwierzęta. Jeśli się zdarzyło, że odłowił zwierzaka, po którego ktoś później się zgłaszał, istniała możliwość jego odebrania. To jednak właściciela kosztowało. Nie odpowiem na pytanie, jaki był los zwierząt, do których nikt się nie przyznał. To były inne realia i uregulowania prawne tego problemu.

20. Parę słów o dzielnych strażakach

     Bez ognia, ciepła, życie byłoby trudne. Ten żywioł umiejętnie przez człowieka wykorzystywany stanowił od zarania o rozwoju ludzkości. Ale ogień, który wyrywa się z pod jego kontroli to już zagrożenie jego istnienia. Mogą być różne przyczyny powstania takiego zdarzenia, skutek jest zawsze ten sam, groźny ogień, trudny do opanowania.

     Letnia noc. Potężna burza nad Proszowicami i okolicą. Gwałtowny huk grzmotu, który mnie obudził. Przez okno wychodzące na południową stronę, z widokiem na "Jeziórko" i las Jakubowicki na jego skraju zobaczyłem ogromną czerwoną plamę. Ojca nie było w domu, miał dyżur na centrali telefonicznej w urzędzie pocztowym w Proszowicach. Mama uspakajała mnie. Mówiła, że to tylko piorun uderzył pewnie w jakąś stodołę, że tam już na pewno gaszą ją strażacy. Pewnie nie gasili, bo dopiero po upływie jakiegoś czasu ul. Krakowską pędził konny pojazd Ochotniczej Straży Pożarnej z Proszowic. Słychać było oddalający się głos trąbki alarmowej. A może mama miała rację i wcześniej dotarł tam inny oddział straży pożarnej?

     Takie sytuacje zdarzały się wcale nie rzadko. Ludzie, zajmujący się codziennymi czynnościami zawodowymi, gospodarskimi, usługowymi, w kilka minut po otrzymaniu sygnału o pożarze zamieniali się w strażaków, po drodze ubierając wyposażenie strażackie, najczęściej miedziany strażacki hełm z grzebieniem. Inni zjawiali się błyskawicznie z zaprzęgami konnymi, a jeszcze inni w pośpiechu pakowali na wóz strażacki węże. To wszystko działo się w minutach, a przecież ci ludzie mieszkali i pracowali w różnych częściach Proszowic. Nie było wówczas popularnych dzisiaj "komórek". A jednak sposób komunikowania się niezależnie od pory roku, w ciągu dnia i nocy działał niezawodnie.

     Modulowany głos syreny alarmowej odczytywany był przez strażaków ochotników bezbłędnie. Można było podziwiać organizację, zdyscyplinowanie i po prostu ludzkie ogromne zaangażowanie w niesieniu pomocy potrzebującym jej współmieszkańcom, nie tylko w momentach zagrożenia pożarowego, także innych losowych zdarzeń. Ci z mieszkańców Proszowic, którzy działali w ramach organizacyjnych Ochotniczej Straży Pożarnej traktowali to jako honor i zaszczyt.

     Ale był też inny aspekt działalności OSP na rzecz środowiska miejskiego poprzez organizacje różnego rodzaju imprez, które tworzyły warstwę rekreacyjno-kulturową w życiu miasta tamtych czasów.

     To była Ochotnicza Straż Pożarna miasta Proszowice. Konny wóz, z zaprzęgiem na dwie pary koni. Na nim przednie siedzenie woźnicy i strażaka. Do niego po bokach przymocowane dwie lamp - prawdopodobnie naftowe. W środku wozu ustawiona przenośna ręczna pompa wodna z dwoma ramionami. Z tyłu kupka parcianych węży do wody z prądnicami (końcówki do węży pozwalające sterować strumieniem wody). Po bokach wozu miejsca dla strażaków. W wyposażeniu strażaka siekiera, toporek, co było pod ręką, a mogło pomóc przy likwidacji pożaru. Sprzęt, który przez wiele lat po wojnie musiał zaspakajać potrzeby Ochotniczej Straży Pożarnej w naszym miasteczku.

zdjęcie poglądowe
(źródło: http://polskacerekiew.pl/download//8648/1.png)

     Pamiętam ten sprzęt z "napędem" konnym, jak pędził ulicami ze strażakami do akcji gaśniczej, pamiętam go z prezentacji z okazji różnych uroczystości i świąt, wreszcie z remizy, gdzie był przechowywany. Myślę, że wielu proszowian i mieszkańców okolicznych miejscowości może zawdzięczać życie i mienie tamtym ludziom ryzykującym swoje zdrowie, nie wahającym się poświęcić życia dla ratowania innych. Byłem obserwatorem dwóch takich zdarzeń w Proszowicach; pożaru budynku przy obecnej ul. K. Brodzińskiego i stodoły Pana Baranika po uderzeniu pioruna.

     Remiza Ochotniczej Straży Pożarnej w Proszowicach. Litera "L". Duży obszerny budynek z dość wysoką wieżą(suszarnia mokrych węży gaśniczych po akcji) położony wzdłuż ul. Naczelnika T. Kościuszki i hala garaży na pojazdy (dwa stanowiska) od strony obecnej ul. Kosynierów. Trzeba podziwiać budowniczych tego obiektu za perspektywę w myśleniu przy projektowaniu budynku głównego i hali. W tym ostatnim później mieściły się dwa duże samochody strażackie, a budynek główny długo służył jako sala widowiskowo-kinowa. To było zaplecze kultury masowej w Proszowicach. To odrębny temat.

     Należy przyznać, że władze miasta w okresie przedwojennym zadbały nie tylko o miejsce dla Ochotniczej Straży Pożarnej - Remizę. Dostrzegły także problem braku wody do celów gaśniczych. Na terenie miasta powstały zbiorniki wody do celów przeciwpożarowych. Pamiętam o dwóch takich zbiornikach. Na Małym Rynku (obecnie skwer bł. Ks. Józefa Pawłowskiego), oraz na zbiegu obecnych ulic Krakowskiej, Partyzantów i Kosynierów, - na rogu, obok sklepu "U Kazi". Tu też była jedna z ręcznych pomp wodnych dla mieszkańców. Być może istniały też inne.

     Nie wiem, czy to gdzieś, kiedyś zostało odnotowane, ale pamiętam, z jaką dumą proszowiccy członkowie OSP prezentowali mieszkańcom zakupiony ze środków pochodzących ze zbiórki społecznej wóz strażacki.

rok 1951, eksponent zdjęcia pani Joanna Teresa, podpis pod zdjęciem "samochód Horch w wersji strażackiej, pan pod krawatem to mój dziadziuś, a mały blondynek w białym ubraniu to mój tatuś, w mojej ocenie mogło to być w roku 1953, pamiętam, podtrzymuje opinię, że to był samochód "Ford", z prawej strony na masce silnika przy dużym powiększeniu można to z trudem, ale jednak odczytać
(źródło: https://facebook.com/historiaMiasta, "Zdjęcia Proszowic do XX w.")

     Pierwszy w Proszowicach. Tak wtedy mówiono. Piękny czerwony wóz strażacki z kompletnym wyposażeniem, marki "FORD", z maską z przodu, pod którą mieścił się silnik. Na tamte czasy to było cudo. Ale, co równie ważne strażacy dostali to, co nazywało się spalinową pompą gaśniczą. Potężne urządzenie do którego można było podłączyć dwie linie gaśnicze. Wtedy w remizie strażackiej powiał wiatr "dobrej zmiany".

     Długo starałem się w pamięci odtworzyć nazwisko strażaka, wtedy OSP, pierwszego kierowcy tego wozu strażackiego, w końcu "klapka się otworzyła, nazwisko się wyświetliło". To był pan Jan Drożdż, zamieszkały przy mojej ulicy tj. Krakowskiej, po lewej stronie w kierunku cmentarza. Ten nowy sprzęt był potrzebny strażakom z OSP, jak pokarm bez którego człowiek nie może się obejść. Bo od czasu do czasu metaliczny, niepokojący głos syreny alarmowej nad miastem przekazywał mieszkańcom informację, że znowu w mieście lub okolicy pojawił się "czerwony kur".

     Z bliskimi, nieżyjącymi już kolegami Jasiem Pawłowskim, Bogusiem Zastawnym nierzadko siadywaliśmy na wprost garażu i przyglądaliśmy się krzątającym się strażakom. To już była zawodowa obsada wozu. Kierowca i pomocnik, czy dwóch kierowców? Ale trzeba było widzieć, jak się kręcili koło swojego cacka, czyszcząc karoserię i szyby. Później, pamiętam, straż otrzymała drugi duży wóz bojowy polskiej marki "STAR".

eksponent zdjęcia pani Joanna Teresa, podpis pod zdjęciem: "z okazji Dnia Strażaka przypomnę mojego dziadka Jan Dróżdż (pierwszy po lewej), zdjęcie nie datowane, w mojej ocenie prawdopodobnie r. 1955 lub 1956
(źródło: https://facebook.com/historiaMiasta, "Zdjęcia Proszowic do XX w.")

     Miałem problem pamięciowy z datami tych dwóch ówcześnie nabytków OSP, to pomyślałem, sięgnę do internetu, pewnie znajdę tam historię OSP w Proszowicach i odświeżę pamięć. Znalazłem historię OSP Pałecznicy, Wawrzeńczyc, Koszyc, Więckowic, Wrocimowic, Kazimierzy Wielkiej. Proszowic niestety nie. Dotarłem do oficjalnej strony internetowej PSP w Proszowicach. Piękna, profesjonalna strona. Wszystkie wydaje się, potrzebne informacje są na niej zawarte, oprócz tej jednej, historii jednostki OSP w tym mieście. Drodzy strażacy z Proszowic, wierzę, że cieszycie się szacunkiem wśród mieszkańców obszaru proszowickiego za dzisiejszą im służbę, pokażcie też chlubną historię waszych poprzedników. To pewnie dobiega 100 lat straży ochotniczej w tej miejscowości. To jest wasza historia.

cdn.

Stanisław Paluch   

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/paluch_lata50_60/20171116odc10/art.php