Proszowice lat 50/60 XX wieku, moje wspomnienia. Przyczynek do historii proszowickich ulic
odc. 9

(fot. ikp)
Proszowice, 28-10-2017

odcinek 9
14. Woda i "Sławojki" - problem Proszowic

     Dotknę innego tematu - ważnego społecznie. Miasto borykało się z dwoma problemami; dostępem do wody i odpowiednią do populacji ilością toalet publicznych.

W pierwszej kwestii, miasto, jeszcze przed wojną podjęło próby rozwiązania tego problemu.

pompa przy ul. Źródlanej
(źródło: Google Earth, St. Paluch. 2017)
Pamiętam, że w mieście istniały pompowe ujęcia wody:
  • przy ul. Krakowskiej na rogu (styk z obecną ul. Kosynierów),
  • przy Małym Rynku,
  • przy zbiegu ul. Karola Marksa (obecnie Królewska) z ul. K. Świerczewskiego (obecnie Ojca Rafała),
  • przy ul. Źródlanej,
  • przy dawnej żydowskiej, a potem miejskiej Łaźni,
  • przy ul. 1-go Maja (obecnie 3 Maja), we wnęce muru pod topolą z kapliczką,
  • na stacji kolejki wąskotorowej,
  • przy byłej rzeźni na tyłach parku miejskiego.
     Odbyłem aktualną wirtualną podróż śladem tych pomp ręcznych wody, która potwierdziła ich zapamiętaną lokalizację. Poniżej prezentuję zachowane pompy, ale podejrzewam, że są to zainstalowane w tych samych miejscach uliczne krany z sieci wodociągowej. Sądzę tak, bo pierwotne pompy były masywne i wysokie.

pompa na skrzyżowaniu ulic Królewskiej i Ojca Rafała, jeśli nawet są to tylko zachowane atrapy pomp ulicznych, to w sytuacji, gdy w mieście istnieje instalacja wodociągowa, nie ma to dla mieszkańców specjalnego znaczenia, ale dla pamięci o etapach technologicznego rozwoju sposobu zaopatrywania mieszkańców w wodę fakt zachowania tych miejsc jest pozytywem, wpisuje się to w jakimś sensie historię miasta, zmieniło się też otoczenie tych byłych ręcznych pomp wodnych, dzisiaj wygląda ono inaczej, niż 50 lat wstecz
kolejne miejsce potwierdzonej lokalizacji pierwotnych pomp wodnych, na zdjęciu - ul. 3 Maja, ówczesne otoczenie pompy wyglądało nieco inaczej, od ogrodu plebanii oddzielał ją wysoki mur z czerwonej cegły, pompa znajdowała się we wnęce muru, a za nią jeszcze rosła wysoka topola, na której zawieszona była jedna z historycznych kapliczek z Matką Boską
pompa przy ul. Krakowskiej, pod placykiem na rogu zlokalizowany był przedwojenny zbiornik wody na potrzeby pożarowe, inny jest też budynek na rogu
jeszcze jedna lokalizacja dawnej pompy wodnej, miejsce przed budynkiem dawnej stacji kolejki wąskotorowej, dawniej był to prawie peron kolejowy, dziś przydomowy ogródek, trzeba się dobrze wpatrzyć, aby dostrzec pod drabinką opartą o drzewo metalowy korpus pompy, jaki z niej się zachował
(źródło: Google Earth, St. Paluch. 2017)

     Zamykając temat dawnych ulicznych pomp wodnych można stwierdzić, że trzy z nich bezpowrotnie zniknęły - na Małym Rynku, obecnie skwer bł. ks. J. Pawłowskiego, przy miejskiej ubojni zwierząt za parkiem, oraz przy dawnej łaźni miejskiej przy ul. Parkowej, gdzie obecnie stoją garaże i budynek "HUBERTUSA".

     Istniały również prywatne studnie zlokalizowane na podwórkach, ale nie wszyscy ich właściciele wyrażali zgodę na korzystanie z nich. Przykładem pozytywnym na naszej ulicy byli, mam nadzieję, że się nie mylę państwo Czekajowie, u których na podwórzu istniała duża studnia. Często stamtąd nosiłem wodę w wiadrach na nosidłach, bo było bliżej, niż z małego rynku, czy z końca ulicy tzn. spod "Kazi". Nas dom przy Krakowskiej stał prawie w połowie ulicy. To oznaczało, że odległości do pomp wodnych w małym rynku, lub pod "Kazię" były niemalże równe, około 160 m. Dlatego studnia państwa Czekajów w odległości około 60 m stanowiła ogromne udogodnienie. Tak, czy owak, noszenie codziennie, niezależnie od pory roku i warunków atmosferycznych po kilkanaście wiader wody dziennie stanowiło poważny problem, szczególnie dla starszych ludzi.

studnia na podwórzu budynku państwa Czekajskich na ul. Krakowskiej, to studnia, z której bardzo często nosiłem wodę w wiadrach na nosidłach
(źródło: https://facebook.com/historiaMiasta, "Zdjęcia Proszowic do XX w.", Sebastian Rózga)

     W Proszowicach ówcześni gospodarze, właściciele budynków bardzo często chowali na zapleczu domów w chlewach bydło i trzodę. Do tego była potrzebna duża ilość wody. Nie wszystkie istniejące studnie były zasobne w wodę w dostatecznej ilości. Niektórzy szukając rozwiązania - do nich należał również pan Jan Grzesik, nasz sąsiad, wpadli na pomysł zaopatrywania się w wodę prosto z rzeki Szreniawy. Nasz sąsiad wykorzystał do tego dużą beczkę posadowioną na wozie. Wystarczało to na zaspokojenie dziennych potrzeb zwierząt, Miało to jednak również słabą stronę. Wymagało codziennej jazdy do rzeki i nie zawsze było to możliwe. To był czas, gdy wody rzeki Szreniawy były jeszcze czyste.

na zdjęciu z prawej strony widoczny fragment studni na podwórzu państwa Grzesików na ul. Krakowskiej
(źródło: https://facebook.com/historiaMiasta, "Zdjęcia Proszowic do XX w.", Sebastian Rózga)

     W naszej, chłopców ocenie najlepszą smakowo i najchłodniejszą wodą była ta ze studni przy źródlanej. Potrafiliśmy przejechać na rowerach z drugiego końca miasta, by sycić się tą wodą. Pamiętam, że jeden pompował, a drugi podstawiał otwarte usta pod wylot pompy i było fajnie.

     Druga kwestia dotycząca dostępnych ogólnie toalet. Tu w swojej pamięci nie doszukałem się dużych liczb. Możliwość skorzystania z toalety (sławojki) koedukacyjnej o dwóch oczkach istniała w Parku Miejskim, choć jej stan techniczny i sanitarny był fatalny. Poprawnie utrzymywana była toaleta o czterech oczkach, z podziałem na damską i męską, na stacji kolejowej. I to chyba wszystko.

     No, były jeszcze prymitywne murowane toalety na dziedzińcu Szkoły Podstawowej i sąsiedniego Liceum, ale ich ilość była za mała, a ponadto, to był teren zamknięty dla osób z zewnątrz.

     Można było korzystać na zasadzie uprzejmości z prywatnych toalet (sławojek) na podwórkach, albo, co zdarzało się częściej, wykorzystywać do tych celów otwarte sienie domów.

     Nie trzeba było być specjalnie bystrym obserwatorem, by zauważyć, że ruiny domów na obu dużych placach miasteczka i krzaczki w okolicy, szczególnie w dni targowe miały "wzięcie".

Toalety miejskie na Dużym Rynku to wtedy była daleka przyszłość.

15. Cmentarz proszowicki - legenda dzwonka loretańskiego

     Na ulicach Proszowic cały czas toczyło się życie. Nawet jeśli przejawem tego życia była smutna uroczystość pożegnania z najbliższymi. Nie wszyscy z obecnych mieszkańców pamiętają jeszcze, jak wyglądał nie tak dawno pogrzeb w tym mieście. Wiem, że dotykam przykrego i smutnego tematu, ale to była także część życia jego mieszkańców.

     Dziś tym smutnym obrzędem zajmują się wyspecjalizowane firmy. Kiedyś zajmowała się tym najbliższa rodzina. W Proszowicach, w odróżnieniu do innych miast w byłych zaborach austriackim, czy rosyjskim nie miał zastosowania karawan. Tu w kondukcie pogrzebowym niesiono trumnę z ciałem zmarłego na ramionach najbliższych z domu do kościoła, a po mszy pożegnalnej i nabożeństwie w kondukcie przenoszono trumnę na cmentarz parafialny, gdzie dokonywał się ostateczny akt pożegnania i pogrzebania. Może to był dobry moment do zastanowienia się dla tych mieszkańców, których to bezpośrednio nie dotyczyło (a obserwowali pogrzeb), nad sensem życia i dokonywanymi wyborami.

Tak było w czwartej, piątej, szóstej, siódmej, a nawet ósmej dekadzie ubiegłego wieku.

pogrzeb ks. kanonika Stanisława Bomby, r.1955, Mały Rynek, Krakowska
(źródło: https://facebook.com/historiaMiasta, "Zdjęcia Proszowic do XX w.", Piotr Pieta Bryliński)

     Wspominając ten rytuał należy zauważyć, że kończył się pogrzebaniem ciała. Ktoś musiał tą pracę wykonać. Mam na myśli pracę grabarza, która była postrzegana jako trudna, ale potrzebna, a przy tym szanowana. Chcę przywołać nazwisko wieloletniego proszowickiego przedstawiciela tego unikalnego już zawodu pana Gosławskiego. Nie pamiętam dokładnie, ale na imię miał chyba Józef. Mieszkał w kamienicy przy małym rynku. Piszę unikalnego, bo to był gospodarz cmentarza z serca. A poza tym, myślę, że tego zawodu nikt już nie wykonuje w pojedynkę. Niech to wspomnienie będzie podziękowaniem za jego powiedziałbym służbę dla społeczności miasteczka. Jest z cmentarzem i grabarzem związana legenda, zapomniana, a kiedyś żywa. Otóż, jak wejdziecie na cmentarz proszowicki, to po lewej stronie od głównego wejścia, przy grobach proboszczów znajdziecie małą kapliczkę cmentarną.

1985 r., kapliczka Loretańska na proszowickim cmentarzu, już bez dzwonu, pamiętam go tam zawieszonego z lat wcześniejszych
(źródło: https://facebook.com/historiaMiasta, "Zdjęcia Proszowic do XX w.", Sebastian Rózga)

     Ta poprzednia wyglądała nieco inaczej. Posiadała w górnej części wieżyczkę, w której zawieszony był niewielki dzwon. To był tzw. "Dzwon Loretański". Wg. legendy ten dzwon miał chronić miasto przed nawałnicami. W momencie zbliżania się burzy grabarz, który zwykle był na cmentarzu miał obowiązek udać się do kapliczki i uruchomić ten dzwon. Jeśli był poza cmentarzem, musiał do niego szybko zmierzać, bo od tego miało zależeć bezpieczeństwo miasta. Dźwięk tego dzwonu miał rozpraszać ciężkie chmury burzowe, niwelując potencjalne jej skutki. Ktoś powie, ładna bajeczka. Może i bajeczka, ale nasi przodkowie w to wierzyli, a i opowiadali, że działało to skutecznie.

     W każdym bądź razie ładna legenda. Był i drugi obyczaj w naszym miasteczku. Jak nadchodziła burza, to gospodynie wyciągały z szuflad i schowków gromnice, zapalały je i stawiały w oknie. I w tym wypadku taki dom miał być chroniony przed jej skutkami.

     Szkoda, że taki historyczny już dzwon się nie zachował, a może jednak zabezpieczony gdzieś na proszowickiej plebani, lub u innego obecnego posiadacza w parafii pozostaje? Może ktoś z poznających te wspomnienia podejmie ten temat i spróbuje wyjaśnić tą zagadkę?

16. Ówczesne atrakcje dziecięcego wieku

     To zmieńmy trochę temat, wracając do kiosku "RUCHU" o którym wspominałem. Chodnik i przestrzeń obok niego były doskonałą ślizgawką w okresie zimowym. Korzystaliśmy z niej, zjeżdżając na deskach, na obcasach, a czasami na pupie. A zjazd był długi, bo prawie od szczytu wzniesienia przy murze kościelnym, aż pod rosnącą na dole we wgłębieniu tego muru wysoką topolę, na której zawieszona była, jak głosił przekaz, historyczna kapliczka z Matką Boską. Tor zjazdu prowadził z lewej strony kiosku, częściowo poza chodnikiem dla pieszych. I co ciekawe, nie pamiętam, by któreś z dzieciaków było poszkodowane, w czasie tych zimowych szaleństw. Nasza jazda jakoś nie przeszkadzała również przechodniom. Ludzie wówczas byli bardziej tolerancyjni. A może wynikało to z faktu, że zagrożenie było mniejsze, bo ruch komunikacyjny na ulicach nie miał takiego natężenia, jak obecnie.

na tym zakręcie, tam gdzie jest tablica kierunkowa, frontem do drogi stał kiedyś kiosk "Ruchu", chodnik na tym zakręcie został w wyniku przebudowy drogi znacznie okrojony na rzecz jezdni, to za nim prowadziła ślizgawka zimowa dzieciaków w latach pięćdziesiątych, aż po pompę wodną przy topoli
(źródło: https://facebook.com/historiaMiasta, "Zdjęcia Proszowic do XX w.")

ten sam zakręt [z innej perspektywy] obecnie
(źródło: Google Earth, St. Paluch. 2017)

     To było w zimie, a w lecie, w upalne dni, kiedy słońce lało się żarem i ludzie uciekali do cienia, na ulicach, a najczęściej właśnie na ówczesnej 1-go Maja rozlegał się przeciągły powtarzający się głos: lody, loooody, loooooody dla ochłody. To lodziarz proszowicki "Wujek" Chmura, jak go nazywaliśmy oferował swój produkt - lody. Niepowtarzalny widok.

     Około 50-letni dobrze zbudowany mężczyzna o czerwonej z gorąca twarzy, ubrany w biały fartuch, z kucharskim białym nakryciem na głowie przemierza ulice Proszowic pchając przed sobą dwukołowy biały wózek, na którego bokach widniał duży czerwony napis "Lody". I znajdował nabywców, a w tej grupie dzieciaki stanowiły pewnie ich większość. Wujek Chmura podnosił drewniane wieko wózka, metalową pokrywę pojemnika, i dozownikiem nakładał masę lodową na wafel przykrywając ją drugim. Gołymi rękami odbierał pieniądze i podawał nam lody. Który z rodziców odmówiłby takiej frajdy dziecku, nawet w trudnej sytuacji finansowej, a o pieniądze także nie było łatwo. Pewnie też nikt wtedy nie przywiązywał poważniejszej uwagi do skutków zdrowotnych takiej ulicznej sprzedaży. Zastanawiam się, jak to działało, że w tamtych warunkach sanitarnych nie dochodziło do zatruć Salmonellą.

     A pewnie spytacie; jak? Lody w takim upale? Przecież nie było wtedy chłodni. Lodówki w domu też były rzadkością, a tym bardziej w Proszowicach, gdzie podłączanie domów do sieci elektrycznej trwało latami. Po za tym nie każdego było stać na taki luksus, jeśli nawet gdzieś była do nich dostępność. Ludzie sobie jakoś radzili, wykorzystując prymitywne, ale skuteczne metody.

     Pamiętam, na sąsiedniej posesji, na jej końcu wykopany był dół o głębokości około 3-ch metrów, rozmiarach 10 m na 5 m pokryty drewnianymi belkami, na których położono pokrycie dachowe z grubych, odpowiednio spreparowanych wiązek słomy stanowiących doskonały materiał izolacyjny, odporny na działanie słońca. Tak wykonany dach po bokach został obłożony grubą warstwą gliny, a z przodu zainstalowano grube drewniane drzwiczki. To była prosta, wykonana gospodarczym sposobem, ale skuteczna chłodnia.

     Kiedy przychodziły duże mrozy, Szreniawa i Ścieklec zamarzały. Tworzyła się na nich gruba pokrywa lodu, z której wycinano duże kawały lodu i furmankami przewożono i składowano w opisanej chłodni. Później w miarę potrzeby bryły lodu były dostarczane odbiorcom. Podobnych chłodni w Proszowicach było kilka.

cdn.

Stanisław Paluch   

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/paluch_lata50_60/20171028odc09/art.php