Moje wspomnienia dzieciństwa cz. I - odcinek 8

Proszowice 7 września 1939, ulica Królewska na odcinku między Rynkiem, a ul. Racławicką, zdjęcie ze zbiorów Wojciecha Nowińskiego [fragment]
(fot. zbiory IKP)

Proszowice, 13-02-2020

odcinek 8
Rozdział XI. Odpoczynek - błogi relaks

     Jechali całą noc spokojnie. Wszystkie pojazdy jechały wolno, bo nikt ich nie poganiał, a i konie były bardzo zmęczone i głodne. Jak dotąd żywiły się poskubaną trochę trawą, gdyż pasza, którą furmani wcześniej mieli przygotowaną, dawno się skończyła. Konie, które jechały całą noc i dzień, musiały mieć treściwą paszę, nie siano, obrok, trawę, ale pszenicę. Tylko pytanie, skąd ją dostać? Zaczęło się już rozwidniać.

     Mijali małe, biedne, spokojne wioski. Była błoga cisza. Pewnie tu samoloty nie zdążyły jeszcze dolecieć. W takich biednych wioskach trudno było szukać paszy dla koni. Wpadli na pomysł, że tylko dwory mogły ich poratować. Tym bardziej, że za tą paszę nie będą mogli zapłacić, bo im nie wypłacono pensji. Jeśli ktoś miał jakieś zapasy, musiał je trzymać na ostatnią godzinę. Jechali wolno i upatrywali, czy gdzieś w dali nie ukaże się dwór.

     Ojciec pierwszy wypatrzył dwór i poszedł tam z furmanem. We dworze wiedzieli, jaka jest sytuacja, ulitowali się nad nimi i dostali pszenicę. Tej paszy i tak na długo nie wystarczyło. Odtąd nie wstydząc się korzystali z takiej możliwości po dworach. Zatrzymali się pod domem z ogromnym sadem. Mieszkańcy wiedząc, że są uciekinierami ugościli ich śniadaniem. Konie nakarmione pszenicą wypoczywały w cieniu, po tak długiej jeździe.

Raj gruszkowy w starym sadzie
(źródło: tapeciarnia.pl)

     Gospodarze pozwolili wszystkim iść do sadu, wybierać i jeść owoce, do woli. Wszystkie drzewa obwieszone były przeróżnymi owocami, zwisającymi do ziemi. Pod drzewami leżały całe stosy opadłych owoców. Dzieci najedzone przeróżnymi owocami postanowiły się zabawić. Zjeżdżały z góry jabłek, a jabłka leciały za nimi. Tyle było przy tym radości, pisku, krzyku, że zwabiło to dorosłych.

     Gospodarze zapytani, czemu te owoce tak leżą bez użytku, odpowiedzieli, że nie ma co z nimi zrobić, ani komu sprzedać, bo i po co, bo może i oni któregoś dnia mogą zginąć. Mimo tego, że wieś była spokojna, ale atmosfera nie była dobra.

kuszące zatrzęsienie jabłek leżących pod drzewami
(źródło: sadowniczy.pl)

     Po całym dniu odpoczynku, najedzeni, odmyci ruszyli w dalszą drogę. Była już wieczorna pora. Byli zadowoleni, bo uznali, że bezpieczniej jest jechać nocą, bo w nocy nie było bombardowań. I ta noc była cicha, spokojna. Nad ranem zaczęła padać mgła, zrobiło się wilgotno. Pierzyna, którą dzieci były nakryte, po wierzchu zrobiła się mokra. Matka nakryła je dodatkowo kocem, prawie z głowami. Dzieci były pogrążone w głębokim śnie. Rozwidniało się.

wyciąg z artykułu "Co dzieci widziały we wrześniu 1939 r.". Autor Teodor Gąsiorowski - 28 sierpień 2017 r. Dziennik Polski24.pl
(źródło: dziennikpolski24.pl)

     Nagle obudziło Ewę ciężkie uderzenie w głowę. Odrzuciła szybko koc i zobaczyła na głowie ciężki, wojskowy but. Na wóz wspinał się potężny mężczyzna z wytrzeszczonymi oczami i z pianą na ustach. Mężczyzna krzyknął Raus, Raus. Pobudzili się wszyscy przestraszeni, a ojciec, który znał trochę język niemiecki, zrozumiał co Niemiec krzyknął, uciekać, uciekać! Tymczasem Niemiec, bo to był spadochroniarz zeskoczył z wozu i uciekł w zabudowania gospodarskie, które stały przy drodze i skrył się w chlewiku. Natychmiast znalazła się polska policja, gdyż na sąsiednich wozach jechali ludzie rożnych zawodów, o których się nawet nie wiedziało. Policjanci złapali Niemca, od którego dowiedzieli się, że za chwilę ma być wysadzony most prowadzący do Annopola. Most był o parę kroków od nich. Był drewniany i bardzo długi.

stary drewniany most na Wiśle w Annopolu przed wysadzeniem w powietrze we wrześniu 1939 r.
(źródło: fotopolska.eu)

     W pośpiechu wsiadali na wozy, aby jak najprędzej przejechać most przed bombardowaniem, bo była to jedyna droga na Annopol. Wjechali na most powoli, bo nie można było jechać szybko. Szybka rytmiczna jazda mogła zawalić most. Jechali i spoglądali na niebo, czy nie nadlatują samoloty. Czy zdążą przed nimi. Jeśli nie, to już nie było wtedy żadnego ratunku. Zdążyli. Po zjechaniu z mostu, konie popędziły galopem, aby jak najdalej odsadzić się od tego miejsca. Konie wypoczęte biegły kłusem. Wozy podskakiwały na nierównej drodze. Trzeba było mocno trzymać się siedzenia, aby nie wypaść na drogę.

     Wszyscy jadący i piesi starali się dotrzymać im kroku, na szczelnie upchanej drodze, która prowadziła tylko w jednym kierunku. Na całej trasie, którą przebyli, nie było ani jednego pojazdu, który odważyłby się jechać w odwrotnym kierunku. Łącznicy, którzy musieli docierać do przodu i tyłu kolumn pojazdów jadących wszystkimi możliwymi drogami, dojeżdżali polnymi drogami na marnych motorach, jednak szybszych od wozów konnych. Stale donosili wszystkim wiadomości o istniejącej sytuacji.

     Wśród uciekinierów jechały wszystkie ewakuowane urzędy, więc samoistnie musiała powstać jakaś władza, która utrzymywałaby jako taki ład, podawała kierunek jazdy, aktualne wiadomości i łagodziła powstającą panikę. A Niemcy byli tuż, tuż za nimi.

Annopol-wrzesień 1939 r. Niemcy po pokonaniu przeprawy na Wiśle wchodzą do Annopola
(źródło: dawnekieleckie.pl)

     Przed sobą mieli już Annopol. Zanim jednak dojechali do miasta, nagle, daleko za sobą, tam, gdzie był most, usłyszeli w górze dudniący odgłos nadlatującej eskadry bombowców. Po chwili ogromny huk wybuchających bomb rozsadzał powietrze, rozsadzał umysły. Zdawało się, że cały świat za chwilę ulegnie zagładzie. Ludzie w biegu wyskakiwali z wozów, biegli w lasy, które ciągnęły się po obu stronach drogi. Biegli jak najdalej od drogi, kładli się przytulając głowy do pni. Pojazdy rozbiegły się na oba brzegi i ukryły się pod zwisającymi gałęziami drzew. Nikt nie był pewny, czy nie polecą na Annopol, a po drodze nie będą bombardować pojazdów widniejących na drodze.

Rynek w Annopolu na przełomie 1941/42 r. [zdjęcie poglądowe]
(źródło: fotopolska.eu)

     Po jakimś czasie umilkło wszystko. Ucichł warkot odlatujących bombowców. Ludzie osłabieni przerażeniem wychodzili powoli z lasu, wsiadali na wozy, które wracały na swoje miejsca.

     Wjechali szybko do Annopola nie zatrzymując się z obawy, że za chwilę może być bombardowany i Annopol. Ujechali parę kilometrów za Annopol i z daleka zobaczyli jakiś duży ogród, bez zabudowań. Wokół były tylko pola. Kiedy podjechali bliżej, okazało się, że jest to cmentarz żydowski. Uznali, że to miejsce jest bezpieczne. Było oddalone kawałek od miasta, a wokół nie było nic. Nie było to miejsce godne do bombardowania.

     Postanowili tu się zatrzymać. Wozy wjechały w cmentarz, ukryły się pod gęstymi konarami drzew. Zmęczeni podróżni, po tylu przeżyciach wolno schodzili z wozów. Porozchodzili się po cmentarzu szukając cienistego krzaczka. Uznali, że tu jest całkiem bezpiecznie. I mogą spokojnie odpocząć, a i konie też potrzebowały odpoczynku po takiej galopadzie. Poukładali się na rozłożonych kocach i posnęli. Obudził ich ze snu potężny wybuch bomb. To był bombardowany Annopol. Ziemia pod nimi się zatrzęsła. Wtulili się mocniej w krzaki i z zatkanymi uszami czekali cierpliwie, kiedy się skończy bombardowanie.

cmentarz żydowski w Annopolu - obecnie przy ul. Leśnej zniszczony w czasie II wojny światowej przez Niemców, miejsce martyrologii miejscowych Żydów, to z dużym prawdopodobieństwem miejsce odpoczynku bezdomnych wędrowców początkowego czasu wojny. [zdjęcie aktualne, z 5.03.2008 r. autor zdj. Jarek Grzyb, obecny obraz tego cmentarza może istotnie różnić się od tego, jak wyglądał we wrześniu 1939 r.
(źródło: sztetl.org.pl)

     Mimo głodu i pragnienia postanowili przeczekać na cmentarzu do zmierzchu. Ustalili, że odtąd będą podróżować tylko nocami, bo tak było bezpieczniej. Jechali nocą i spali już spokojnie. Rankiem dojechali do spokojnej wioski. Wieśniacy widząc uciekinierów, zapraszali do domów i ugaszczali, czym mieli nie biorąc zapłaty, bo wiedzieli, że nie mają pieniędzy.

     Po krótkim odpoczynku wjechali teraz w boczną drogę, która była zalesiona i mniej zatłoczona. Po jakimś czasie okazało się, że i inni wpadli na ten sam pomysł. Znów droga zapełniła się dokładnie. Po obu stronach ciągnęły się lasy. Dawały już trochę cienia i chłodu, jechało się przyjemnie. Znów wrócił dobry nastrój i posmak wycieczki krajoznawczej.

leśna droga
(źródło: radiopik.pl)

     Jechali wolno. Obok ich wozu jechał policjant na rowerze. Na tylnym siodełku jechał kilkuletni chłopczyk. Na przedzie, przed sobą policjant trzymał jakieś zawiniątko podobne na poduszkę lub pierzynkę. Od czasu do czasu podjeżdżał do wozu. Trzymał się wozu, aby trochę odpocząć i rozmawiał z ojcem. Ewa krzyknęła na chłopca ej, mały, jak ci na imię. Mały odpowiedział Adaś. Adasiu, chodź do nas na wóz, będzie ci wygodniej i porozmawiamy sobie. Adaś przytulił się do taty, wstydził się. Ale i tak sobie porozmawiali, bo odległość była niewielka.

Rozdział XII. Adasiu, gdzie jesteś?

     Żartowali, śmiali się. Tak to zwykle bywa u dzieci, że od smutku i płaczu przechodzą nagle do radości i śmiechu. Starsi siedzieli smutni, zadumani, zdawali sobie sprawę z tego, że ta cisza, ten spokój mijanych wiosek, urok pięknych lasów, czarujący, żywiczny zapach, wydzielany z drzew nagrzanych gorącym słońcem, to tylko pozorna, chwilowa przerwa. Jakie były gwarancje, że za chwilę nie nadlecą bombowce, i to całe piękno nagle zniknie.

     Dzieci bawiły się. Lucia powiedziała do Adasia. Adasiu, chodź do nas do środka, tak nam brakuje braciszka, będziesz naszym braciszkiem. Tata i tak ciągle jedzie obok naszego wozu, nie zginiesz. Adaś jednak ciągle tulił się do taty, nie miał śmiałości, aby wsiąść na wóz. Stale jednak rozmawiali i często się śmiali z jakiegoś wesołego opowiadania Ewy. Lucia wyciągnęła z zapasów, które dostali w gościnnym domku, dwa piękne jabłka i podała je Adasiowi. Adaś mógł swobodnie jeść jedną ręką, gdyż ojciec jechał wolniutko trzymając się wozu, bo i konie szły wolno.

atak na uciekinierów wojennych [zdjęcie poglądowe]
(źródło: druga-wojna.site.vot.pl)

     Po jakimś czasie zawiązała się między dziećmi taka komitywa, że dziewczynki zaczęły do Adasia mówić "braciszku". Marzyli sobie nawet, że na nocleg zatrzymają się w jednej chacie, i dalej będą podróżować razem, dokąd się da.

     Droga dotąd równa, zaczęła się stopniowo wznosić coraz wyżej. Konie mozolnie ciągnęły ciężary pod górę. Już czwarty wóz, którym jechała rodzina Ewy, dojeżdżał do szczytu, kiedy nagle zerwały się postronki. Konie, uwolnione nagle, podbiegłszy kawałek zatrzymały się. Wóz zaczął się staczać do tyłu. Mężczyźni podbiegli szybko, podparli go, aby nie wjechał na wozy jadące za nimi. Trzeba było naprędce naprawić wóz. Pojazdy na chwilę zatrzymały się, ale po chwili ruszyły i aby nie było luki, na miejsce czwartego, - ich wozu - wjechał samochód ciężarowy. Policjant wolno jechał dalej, bo nie było miejsca na zatrzymanie się.

     Tymczasem ojciec doradził matce, aby zeszły z wozu i poboczem poszły wolno, tymczasem naprawią wóz i podjadą po nie. Szły wolno i co chwilę zerkały w górę. W dali nad środkiem alei, jaką tworzył las ciągnący się po obu stronach drogi, ukazał się samotny bombowiec. Nie namyślając się wiele, biegły w las, jak najdalej od drogi. Padły na trawę, głowy przytuliły do pni. Nabrały już wprawy, jak się zachować w takiej sytuacji.

     Na pewno pozostali na drodze zrobiliby to samo. Nie myślały jednak teraz o tym, bo potworny huk rozsadził powietrze, od którego zadrżała ziemia i drzewa. Przeczekały chwilę, ale wybuchy nie powtórzyły się. Wychodziły z lasu wolno, nadsłuchując, co dzieje się na drodze.

widok drogi po bombardowaniu. [zdjęcie poglądowe]
(źródło: extraswiecie.pl)

     Pojazdy stały. Ludzie wychodzili z lasu, z różnych stron. Wszyscy stanęli, nie zważając na nic i obserwowali potworny widok. Na miejscu, gdzie miał być ich wóz, a gdzie wjechał samochód ciężarowy, ział teraz głęboki lej. Po drodze rozsypane było pierze i ani śladu ludzi. Ani śladu samochodu, ani śladu rowerzysty. Na ten widok dzieci z krzykiem chciały biec i szukać Adasia. Matka powstrzymała je siłą. Z płaczem krzyczały Adasiu!, gdzie jesteś? Adasiu! braciszku!. Matka je uciszała, jak mogła. Od tego, co się stało nie było już odwołania.

przeprawa Przechowo po niemieckim nalocie [zdjęcie poglądowe]
(źródło: extraswiecie.pl)

     Wszyscy nawoływali do szybkiego wsiadania i odjazdu z tego miejsca, bo za chwilę mogą nadlecieć następne bombowce i będzie jeszcze więcej ofiar. Ruszyli. Ściemniało się. Niemcy nie mieli zwyczaju bombardować nocą, ale kiedy wracali po bombardowaniu, pozostałe bomby rzucali gdziekolwiek, gdyż z bombami nie mogli lądować. Najczęściej rzucali je na samotne domki, rozsiane po polach. Bardzo często obserwowali nocą płonące domki.

     Całą noc jechali spokojnie śpiąc. Minęli kilka wiosek i na rano dojechali do Kraśnika.

Rynek w Kraśniku. Lata 30-ste. XX w.
(źródło: turystyka.krasnik.eu)

     W Kraśniku zdążyli się pożywić się trochę, bo na przedmieściach zaczęły się bombardowania. Wyjechali szybko z miasta i znów wjechali w lasy.

Rozdział XIII. Obrona dzielnych żołnierzy

     Łącznicy donieśli, że za nimi posuwa się front. Małe oddziały wojska polskiego bronią się dzielnie i odpierają ataki niemieckie, dokąd mogą. Brakowało jednak odpowiedniej broni i oddziały były nieliczne. Niemcy okrążali Polskę ze wszystkich stron, więc całość wojska była rozproszona na wiele frontów.

     Przewodnicy nakazali posuwać się szybko na południe w stronę lasów Janowskich. Jechali całą noc. Nauczeni doświadczeniem, wiedzieli, że nie mogą sobie pozwolić na wygodne spanie na pościeli, bo w każdej chwili musieli być przygotowani na ucieczkę. Nawet dzieci nie protestowały na takie niewygody. Bez słowa przytuliły się do siebie, oparły o wóz i tak wszyscy spali. Rano obudziły ich ciepłe promienie słońca.

     Lasy, które dotąd rozciągały się po obu stronach drogi, zaczęły z wolna odsuwać się dając miejsce obszarom obsianym trawą. Łąki te ciągle poszerzały się, tworząc duży odstęp do lasów

polna droga wśród lasów, pól i łąk
(źródło: tapetus.pl)

     Trochę to ich zaniepokoiło, bo w razie nalotu, nie było to miejsce dobre. Oglądali się dookoła i odmierzali w myślach odległość. Po pewnym czasie zauważyli wyłaniających się z tych lasów żołnierzy. Po mundurach poznali, że są to polscy żołnierze. Byli przerażeni i pewni, że za chwilę ukażą się Niemcy. Była to tylko garstka wymizerowanych, ledwo idących żołnierzy z karabinami.

     Na ten widok, wozy się zatrzymały, żołnierze podeszli powoli do wozów. Byli już przekonani, że natknęli się na uciekinierów. Zaczęli rozmawiać ze starszymi. Z ich rozmowy dowiedzieli się, że po rozbiciu frontu przez Niemców, każdy na własną rękę przedzierał się lasami w poszukiwaniu innej jednostki lub jakiegoś większego zgrupowania wojska i jakiegoś dowódcy, który podejmie decyzje, co dalej robić.

     Podczas rozmowy ukazał się w dali jeden samolot. Nadlatywał prosto nad wozy i grupkę żołnierzy. Zeskoczyli z wozów z jedyną myślą, aby jak najprędzej znaleźć się w lesie. Podczas biegu okazało się, że co parę kroków pokopane były dosyć głębokie rowki Biegnąc wpadali do tych rowków, wychodzili i znów wpadali do następnego. Kiedy samolot był już blisko, gdzie kto wpadł, tam leżał. Maskowali się wygrzebując spod siebie ziemię paznokciami i szybko posypywali całe ubranie. Leżeli nieruchomo i czekali na wybuchy bomb.

młodzi żołnierze z karabinem maszynowym, autor art. "Bitwa ostatniej nadziei-gen. Klebeerg pod Kockiem" Jacek Pożarowszczyk
(źródło: niezalezna.pl)

     Tymczasem usłyszeli strzały z karabinów maszynowych od strony wozów. Co się okazało. Żołnierze, młode chłopaczki, niedoświadczone, ukryli się w jednym z wykopów obok wozów i z tej twierdzy strzelali do samolotu z karabinu maszynowego. Samolot okrążył całe pole, puścił tylko petardę ostrzegawczą i odleciał.

     Po powrocie do wozów wszyscy napadli na żołnierzy, bo jak mogli spod wozów strzelać do samolotu, jakaż to była osłona. Co mogli zrobić karabinem samolotowi, jak mogli ujawnić Niemcom, że tu jest wojsko. Jak mogli narazić tylu cywilów i dzieci na bombardowanie. Ojciec uznał, że był to tylko samolot rozpoznawczy i za chwilę pojawi się cała eskadra samolotów i będzie tu masakra, bo przecież wojsko się ujawniło.

     Nakazał furmanom natychmiast uciekać, ile konie zdołają. Zdążyli ujechać parę kilometrów. Wozy powjeżdżały w las, a sami biegli w las, dopóki nie usłyszeli grzmotu nadlatujących samolotów. Gdzie kto dobiegł, tam padł, przytulił głowę do pnia drzewa, aby w razie lecących odłamków osłonić głowę.

     Nad polem które opuścili rozpętało się piekło. Ziemia, drzewa drżały od wybuchów. Rękami osłaniali głowy, bo zdawały się pękać od huku. Bombardowanie trwało długo. Obawiali się tylko, aby samoloty nie zechciały zapuścić się głębiej w lasy, ale pewnie nad tym nieszczęsnym polem wypuścili wszystkie bomby i las pozostał cały i oni w nim. Wrócili do wozów i dalej jechali już lasem.

cdn.

Wanda Łukomska   

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/lukomska_wspomnienia01/20200213odc08/art.php