Moje wspomnienia dzieciństwa cz. I - odcinek 5

Proszowice 7 września 1939, ulica Królewska na odcinku między Rynkiem, a ul. Racławicką, zdjęcie ze zbiorów Wojciecha Nowińskiego [fragment]
(fot. zbiory IKP)

Proszowice, 20-01-2020

odcinek 5
Rozdział VII. Skoki w stodole

     Od tej chwili postanowiły nie wplątywać się w żadne awantury. Koniec z tym, ale były wakacje i trzeba było coś zrobić z czasem. Przecież nie można było wałęsać się przez wszystkie dni, lub czytać książki. Ewa i Danka wiedziały, że ich mamy nie wypuszczą ich z domu przez parę dni. Ewa miała siedzieć w domu i czytać. Ewie potrzebny był jednak ruch. Musiała niepostrzeżenie wymknąć się z domu. Siedziała przy stole i udawała zaczytaną. Obserwowała, co robi mam. Czekała cierpliwie, aż mama wyjdzie z domu. Otworzyła okno. Pod oknem był daszek komórki. Wyskoczyła przez okno na daszek i już nie jej było.

     Pobiegła do dzieci oznajmić im, że kończą wszelkie awantury. W następnym dniu idą spokojnie na wycieczkę za miasto. Powinny sobie przygotować sobie prowiant na cały dzień. Dzieci znów z radością przyjęły ten projekt. Każde z nich szykowało jakieś zapasy jedzenia, bo to przecież wycieczka na cały dzień. Musiałyby chodzić głodne. Wszystko można poświęcić dla takiej zabawy, ale nie można chodzić głodnym.

     Ewa wyszukała koszyczek do święcenia. Do niego włożyła kanapkę z wędliną, jajka na twardo, dwa jabłka. Przykryła serwetką i ukryła w bezpiecznym miejscu, aby mama nie zauważyła. W następnym dniu wczesnym rankiem, kiedy mama wyszła gdzieś, wydobyła z ukrycia prowiant, wyskoczyła przez okno na daszek komórki, a z komórki skok na ziemię.

     Po chwili po Ewie nie było śladu. Tymczasem po drugiej stronie komórki czekały już dzieci z Danką na czele. Każda trzymała w ręce jakieś zawiniątko lub koszyczek. Ustawiły się parami i spokojnie wyszły bramą następnego domu, bo podwórka nie były ogrodzone. Maszerowały ulicą ze śpiewem nie budząc niczyjego zainteresowania, gdyż wszyscy dorośli byli zajęci pracą w polu, lub przy stodołach. Lato było w pełni i oczekiwano na żniwa. Trzeba było przygotować stodoły na następne zbiory zboża.

     Wycieczka maszerowała ulicą przed siebie, gdzie ją oczy poniosą. Ulica się skończyła, maszerowały teraz drogą. Po obu stronach drogi rosły piękne, rozłożyste drzewa czereśni. Z daleka już było widać gałęzie obsypane czerwonymi, dojrzałymi owocami. Na widok soczystych owoców, nagle wszyscy poczuli ogromne pragnienie, bo i słońce dogrzewało już dobrze i wyciągało z dzieci każdą kropelkę wilgoci. Jak dobrze by było wejść na drzewo i choć trochę zakosztować tego upragnionego soku. Szły dalej obserwując drzewa. Nagle zauważyły, że jedno drzewo obsiedli chłopcy jak gawrony i targają czereśnie razem z gałęziami. I jak tu nie biec pod to drzewo z którego lecą jak grad gotowe owoce. Bez pytania puściły się pędem, obstąpiły drzewo. Z pośpiechem przepychając się, zbierały i jadły soczyste owoce.

     Nagle z sąsiedniego pola odezwał się krzyk właściciela drzewa. Ej wy rabusie schodzić mi szybko z tego drzewa, niech no którego dorwię, to popamięta na zawsze wiśnie. Zanim dobiegł do drzewa chłopcy zeskoczyli i rozbiegli się w zboża. Na polu walki pozostały tylko dzieci z płaczem. Odebrały za wszystkich, bo właściciel, zły, musiał się na nich wyładować, choć wiedział, że takie małe dzieci nie mogły wejść na drzewo. Ostatecznie Skończyło się tylko na krzyku i płaczu dzieci i nieprzyjemnym uczuciu, że znów coś wyszło nie tak. Przecież nie zdawały sobie sprawy z tego, czyje to drzewo jest? Czy wolno, czy nie, zrywać z niego owoce?

jedna ze starych stodół
(źródło: rzeplin.pl/ciekawostki)

     Zniechęcone do dalszej wędrówki, wracały smutne do domu. Już nie szły ulicą ze śpiewem. Skręciły w boczną drogę za stodołami. Stały tu tylko stodoły. Nie przypuszczały tylko, że o tej porze, właśnie tu będzie najwięcej ludzi. Podeszły pod stodołę koleżanki Józi. Stodoła była otwarta. Pod stodołą siedzieli mężczyźni, kobiety i wiązali powrósła do wiązania snopów zboża. Przed żniwami musiało wszystko być gotowe.

     Jakie ciekawe to było zajęcie. Dzieci przysiadły i obserwowały pracę dorosłych. Ze stodoły wybiegła z krzykiem, piskiem, ze śmiechem grupa dzieci i zaciągnęła je do środka. Pokazały im, co robią. Cała grupa w mig zaczęła się wspinać na sam szczyt stodoły. Za chwilę każde dziecko jedno po drugim leciało z tej wysokości na dół, gdzie rozścielone było grubą warstwą siano.

     Z początku dzieci były wylęknione i oczarowane taka zabawą. Zapragnęły zakosztować tej przyjemności. Już jedno po drugim z piskiem wychodziło na najwyższy szczyt i zamykając oczy z krzykiem skakały w dół. Tam się przewracały, podnosiły i znów do góry i na dół.

słomiany raj w starej stodole / fotografia poglądowa
(źródło: wolsztyn.blogspot.com)

     Taka zabawa nie miałaby końca. Gdyby, właśnie gdyby Ewa nie skoczyła, a przed nią skoczył Jaś, brat Józi. Podnoszący się Jaś trafił głową w oko Ewy. Podniósł się krzyk, wypadek! Oko Ewy rosło na poczekaniu. Podbiegli wszyscy z okładami z zimnej wody. Nie pomogło nic. Oka Ewy już nie było widać i bólu też nie dało się powstrzymać. Nie było innego wyjścia, tylko szybko biec do Ośrodka Zdrowia. Nie można było biegnąć ulicą, bo było za daleko, a i dzieci były podobne do potworków umazanych gliną i oblepionych słomą i sianem. Pobiegły więc boczną drogą, a właściwie wąwozem, aż doszły do Ośrodka Zdrowia.

     Doktorki widząc takie potworki domyśliły się, jaka wspaniała musiała być zabawa. Zbadały oko, na szczecie oko było, tylko bardo uszkodzone. Może się to odbić i może stracić oko. Założono jej opatrunek, zabroniono go zdejmować i chodzić ostrożnie, bez wstrząsów.

     Cala grupa strwożona odprowadziła ją do domu. Ale jak wejść do tego domu? Nie było na to odpowiedzi. To było niemożliwe, aby w takim stanie wejść do domu. Co ją tam czeka? Stała długo pod drzwiami i nie wchodziła. Niespodziewanie drzwi się otworzyły, czyjaś ręka ją chwyciła i wciągnęła do środka.

     W domu już wszyscy byli powiadomieni, co się stało. Byli przygotowani na to, że Ewa będzie się bała przyjść do domu, tylko podstępem będzie ją można sprowadzić. Wujek był sprytny i w odpowiedniej chwili otworzył drzwi i chwycił Ewę. W domu, o dziwo, nikt nie krzyczał. Widocznie uznali, że sama już przeszła dużo i nie potrzebna jest reprymenda. Została ukarana dosyć.

     Skończyły się wszystkie zabawy, biegi, pomysły. Odtąd chodziła pod kuratelą matki i ciotki, która przyjechała na wakacje z Sosnowca. Zaczęły się wolniutkie spacery do parku. W parku było tak pięknie. Lipy kwitły, na klombach kwitły kolorowe kwiaty. Ewa widziała wszystko tylko jednym okiem. Jakie to było okropne, że nie można było podbiec szybko i nie powąchać zapachu kwiatów. I tak do końca wakacji widziała tylko jednym okiem. To była największa kara, jaka ją spotkała dotąd w życiu.

Rozdział VIII. Wyjazd na kolonie

     Ojcowie, Ewy i Danki służyli niegdyś w Legionach przy Piłsudskim i brali udział w wojnie. Tacy ludzie po wojnie byli bardzo szanowani. Dla nich były zarezerwowane wszelkie urzędy. Ojciec Ewy pracował na Poczcie. Ojciec Danki nie musiał pracować na państwowej posadzie, był bogatym gospodarzem.

     O dzieci legionistów państwo bardzo dbało. Organizowano dla nich różne rozrywki, kolonie letnie. Na sierpień była zaplanowana kolonie do Suchedniowa. Na wyznaczoną porę zaczęło się pakowanie na kolonie i wielka radość. Tam znowu będą nowe przygody. Można było znowu biegać, cieszyć się swobodą. Oko Ewy było już wyleczone. Pierwszego sierpnia załadowano na wóz Danki bagaże. Pożegnaniom i płaczom nie było końca. Dzieci traciły przywódczynie na cały miesiąc. Co miały bez nich robić?

     Ruszono w drogę. Pogoda była piękna, ale ranek był chłodny. Poubierały swetry, okryły nogi kocem i wygodnie jechały na drugim siedzeniu. Pierwsze siedzenie, przeznaczone dla woźnicy było zajęte przez Jaśka, furmana ojca Danki.

     Rozpierała je wielka radość, bo czekały je nowe ciekawe przygody. Zarazem odczuwały niepewność i trochę strachu. Pierwszy raz znalazły się poza domem, gdzie dotąd było swojsko, znajomo i bezpiecznie. Z każdą chwilą ten dom oddalał się coraz bardziej. Uczucie oddalenia od swoich i smutek nie mógł jednak trwać długo. Jadąc, rozglądały się po okolicy ciekawej, której dotąd nie znały. Po obu stronach rozciągały się pola uprawne, łany zbóż. Na niektórych polach ludzie pracowali już przy żniwach.

     Mijali wioski, gdzie domki były małe, białe, niektóre miały dachy pokryte słomą. Otulone były krzewami bzów, drzewami owocowymi. Pod domami kwitło mnóstwo kolorowych kwiatów. Każdy domek, ogródek, ogród był inny. Tu była górka porośnięta kępą drzew, tam dolinka pełna zieleni. Krajobraz był tak urozmaicony, że nie wiadomo było, gdzie patrzeć. Nad głowami przelatywały ptaki. Po łąkach brodziły bociany. Po raz pierwszy zobaczyły, że świat się nie kończy poza ich miasteczkiem. Poznawały nowy, piękny świat. Po jakimś czasie domów przybywało, stały gęściej rozstawione.

widok Rynku w Słomnikach - lata 30. XX w.
(źródło: sztetl.org.pl)

     Droga też się zmieniła. Z polnej drogi wjechali na drogę z kamienia. Po obu stronach ciągnęły się chodniki, wjeżdżali do miasteczka. Były to Słomniki. To miasteczko było zupełnie odmienne od Proszowic.

     Znów było ciekawie. Obserwowały każdy dom, każdą uliczkę. Za Słomnikami droga była prosta, z podobnymi wioskami, gdzie niegdzie w dali widniały laski. To też było jakieś urozmaicenie. Świat był nowy, piękny, ale jak długo można było podziwiać piękno krajobrazu, skoro cały dzień siedziało się bez ruchu. Nie można było podbiec bliżej, dotknąć, powąchać, a nawet zerwać jeden z tych kuszących różnokolorowych kwiatów.

     Podróż zaczęła je nużyć, a i głód dawał się we znaki. Cały dzień nie zatrzymywały się na jakiś posiłek. Kanapki przygotowane przez mamy zjadły już dawno. Widoków na jakieś jedzenie nie było. Wiedziały tylko, że jadą na kolonię do Suchedniowa, ale jak to daleko, nie wiedziały. Wieczór już się zbliżał i coraz bliżej było jakieś miasto. Pewno było większe od ich miasteczka. Można było poznać po dużej przestrzeni, rozświetlonej lampami elektrycznymi. Jasiek im powiedział, że to Miechów (Jasiek mówiono na furmana, tak się utarło, że nawet dzieci mówiły Jasiek).

miechowski Rynek - lata trzydzieste zeszłego wieku
(źródło: fotopolska.eu)

     To dopiero był Miechów, a gdzie te kolonie? Wjechali na rynek. Tam doszła do nich jakaś dama w kapeluszu. Obok stała piękna czarna Limuzyna. Kazała Jaśkowi przeładować ich bagaże do samochodu i powiedziała, że zawiezie je na nocleg, a jutro pojadą dalej na kolonię.

     Pierwszy raz w życiu siedziały w takim samochodzie i poczuły się bardzo onieśmielone. Na swoim terenie były odważne, pewne siebie, robiły wszystko co im fantazja podsunęła, a tu czuły się zagubione. Bez jednego słowa, bo nie wiedziały, co mają mówić. Podczas jazdy zdążyły się dowiedzieć, że nie jadą na kolonie do Suchedniowa, tylko do Charsznicy. Wiadomość tą przyjęły bez słowa, jaka to była różnica? Ani tej, ani tamtej miejscowości nie znały, więc im było wszystko jedno, byle gdzieś szybko dojechać i jeść, jeść.

     Podjechali w końcu pod duży, wysoki budynek. Pani w kapeluszu wprowadziła je do budynku. Prowadziła je korytarzami wysokimi, szerokimi, czystymi, błyszczącymi jak w szpitalu. Był to sierociniec. Sama nazwa już mówi, że przebywały tam sieroty, którymi opiekowało się państwo, a pieczę nad nimi miały zakonnice. W tych czasach, w mniejszych miastach nie było hoteli, domów noclegowych, więc załatwiono im nocleg u zakonnic. Były bardzo zdziwione, ale bez słowa przyjęły wiadomość.

     Po umyciu zaprowadzono je do wielkiej sali, która była jadalnią i podano kolację. Na kolacje była kawa niesłodka, chleb posmarowany smalcem. Kolacja nie była zbyt wspaniała. Ale smalec był ze skwarkami, co bardzo lubiły. Ochoczo więc zabrały się do jedzenia. Chciwie odgryzły jeden kęs i nagle szczęka stanęła w bezruchu. Od smalcu i skwarków zaleciał zapach pleśni. Jedna z drugą porozumiały się tylko oczami i nie wiedziały, co mają robić. Jeść, czy nie jeść. Jak nie zjedzą. To przez noc umrą z głodu. Jak zjedzą, mogą się zatruć. Skoro jednak te dzieci tak tu karmią i żyją, to może i my przeżyjemy. Były tak głodne, że było im wszystko jedno, co jedzą, byle jeść. Po kolacji zaprowadzono je do sypialni. Pościel była tak gładka, tak sztywna, że nie wiadomo było jak ułożyć się do snu.

budynek w części biurowo-socjalny byłych Zakładów Przemysłowych i Fabryki Wódek A. Malatyńskiego w Charsznicy [widok obecny]
(źródło: zatrzymacswiat.blogspot.com)

     Rankiem przyjechała po nie limuzyna i zawiozła je na kolonie. Kolonia mieściła się w ogromnych halach pofabrycznych. W pewnym oddaleniu znajdowała się fabryka rektyfikacji spirytusu. Przy fabryce stał dom właściciela fabryki, obok był dom inżyniera, który pracował w tej fabryce. Wprowadzono je do ogromnej sali, gdzie była jadalnia. Przy długim stole siedziały już dzieci, które wcześniej tam przyjechały. Było właśnie śniadanie. Pokazano im ich miejsca. Tu jedzenie okazało się normalne, do którego były przyzwyczajone. Powoli przyzwyczajały się do nowego otoczenia. Za jadalnią była ogromna wspólna sypialnia. Okna we wszystkich pomieszczeniach były wysokie, od sufitu prawie do podłogi i szerokie, jak zwykle bywa w halach fabrycznych. Dolna część okien otwierała się w celu przewietrzenia sali.

     Pierwszą sprawa po przybyciu było zapoznanie się z terenem. Obeszły wszystkie miejsca. Zauważyły, że z rektyfikacji odchodzi długa drewniana rynienka, a z niej ciągle spływa ciepła woda. Wiedziały już, że tu będą robić pranie, a nawet mycie rąk czy nóg. Nikt nie zwracał uwagi, nikt nie bronił. Jedną sprawę już miały załatwioną. Kiedy tak obchodziły i badały wszystkie miejsca, podeszła do nich grupa miejscowych dzieci. Pierwszy doszedł do nich starszy od nich chłopiec i zapytał. To wy jesteście te nowe, które dziś przyjechały? To poznajmy się. Ja jestem Bogdan, ale mówią na mnie Bodzio, to mój brat Rysiek, a to nasze damy, ta starsza, bardzo poważna to Pela i jej siostra Ala. Ewa i Danka podały im swoje imiona. Pewnie im się spodobały obie dziewczyny, skoro właśnie z nimi chcieli zawrzeć znajomość. Wyczuli, że to jakieś spryciary, rozrabiaczki. Jak to się mówi; padnie swój na swego. Tak zostało zawarte przymierze.

     Grupa miejscowa była spragniona nowego towarzystwa, bo dotąd była zdana tylko na siebie, odizolowana od innych dzieci. Musiały się jednak podporządkować regulaminowi koloni. Po śniadaniu były zabawy - "Moja Uljanka", "Czarny Lud", "Budujemy mosty" itd. Zabawa trwała w całej pełni, ale nie dla nich. Dzieci rozbiegane, rozkrzyczane nie zauważyły, że obie dziewczynki ulotniły się nagle. Dołączyły do czekającej na nie grupy i pobiegły za budynki fabryczne. Tam usiadły na trawie i zaczęły opowiadania o sobie, o swoich przygodach.

     W porównaniu z przygodami Danki i Ewy grupa Bodzia nie miała wiele do opowiadania. Miały piękne domy, bogatych rodziców, piękny sad pełen wyborowych owoców, ogród pełen kolorowych kwiatów i warzywnik. Czego tam nie było? Słodki dojrzały groszek, marchewka, rzodkiewka, ale najważniejsze były pomidory. Z daleka kusiły czerwienią dojrzałych, ogromnych owoców. Miały wszystko, ale brakowało pomysłów na zabawy, psoty. Jedyną rozrywką był tenis lub ping-pong w niepogodne dni. Radzili nad tym, jaką ciekawą zabawę można by urządzić.

     Wiadomo było, że Ewa miała niezwykłe pomysły. To nikomu nie zaszkodzi, jak zaczną od ducha. Wiadomo przecież, że duchy odwiedzają nie tylko stare zamczyska, ale i stare fabryki, bo i tu sporo ludzi mogło kiedyś zginąć. Takie duchy chodzą nocą i straszą. Czy tu koło fabryki nie może sobie chodzić taki duch? Kto mu zabroni? Tylko sza, to ma być nasza tajemnica. Nic nikomu, bo nam się oberwie. Wszyscy poskładali ręce, jedną na drugiej, na znak przysięgi.

     Nawet Bodzio mimo tego, że był o wiele starszy, nie protestował. On też chciał się zabawić. Powagi i nauki miał dosyć w ciągu roku szkolnego. Trzeba było przemyśleć, kto nadaje się na ducha i jak go ubrać. Okrzyknięto, że duchem może być tylko Bodzio, bo jest najwyższy. W jaki sposób powstał duch, na razie to tajemnica. To ważne, co się teraz działo. A działo się i to coś niedobrego.

zjawa w ogrodzie
(źródło: facet.onet.pl)

     Pewnego wieczoru ogrodnik wracał do swojego domku. Nagle w najciemniejszej części sadu, między drzewami zamajaczyła biała zjawa. Ogrodnik pobiegł tam, bo odpowiadał za sad. Może ktoś się podkrada do owoców. Dobiegł do tego miejsca, zjawa znikła. Rozglądał się na wszystkie strony, pobiegał po sadzie, zjawy nie było. A zjawa już dawno siedziała wśród gałęzi drzewa, przytulona mocno do gałęzi. Ogrodnik pomyślał, że coś mu się przywidziało. Następnej nocy robotnicy na nocnej zmianie zobaczyli w oknie wysoką zjawę ze świecącymi oczodołami i świecącymi zębami, zatrzęśli się ze strachu. Inni odważniejsi wybiegli z hali w to miejsce, gdzie stała zjawa. Zjawy nie było. Zjawa z drugiej strony budynku wracała spokojnie do domu z torbą, w której były jabłka, a pod nimi ukryte rekwizyty na ducha.

     Robotnicy nie głupi. W następnym dniu ustawili skryte warty czekające na ducha. Ducha nie było. Duch tymczasem powędrował w inne miejsce. Pohukując cichutko przechodził się pod oknami sypialni dzieci. Ciche pohukiwanie zbudziło dzieci. Kiedy zobaczyły biała zjawę ziejącą ogniem, podniósł się niesamowity krzyk, dzieci zrywały się z łóżek i uciekały do drzwi. W drzwiach zrobił się ścisk, co spowodowało jeszcze większy popłoch.

     Wychowawczynie wybiegły do dzieci z pytaniem co się stało. Odpowiedź była tylko jedna; duch, duch. Gdzie? W oknie. Wybiegli wszyscy z budynku. Ducha nie było. Wychowawczynie pokrzyczały na dzieci i kazały im iść spać. Dzieci z płaczem wracały do łóżek, nakrywały się z głowami i co chwilę zerkały, czy nie ukaże się znów duch. Po długiej obserwacji, kiedy duch się już nie pojawił, zmęczone usnęły. Na drugi dzień nie było innej dyskusji, tylko o duchu.

     Wiadomość dotarła do ojców dzieci, ale żadne się nie przyznało. Rodzice przypuszczali, że to nowa zabawa. Ale kategorycznie zabronili tak się zabawiać. Duchy się skończyły. Odkąd na kolonii zjawiła się Danka i Ewa przygód nie brakowało. Następnej nocy widocznie Ewa była tak przejęta duchami, konsekwencjami tej zabawy, że późną nocą, kiedy dzieci uspokojone, że duch już się nie pojawi, spały spokojnie, nagle po całej, ogromnej sali rozległ się przeraźliwy krzyk, a dobra akustyka sali wyolbrzymiała krzyk wielokrotnie.

     Dzieci rozbudzone krzykiem zrywały się z łóżek i znów biegły w stronę drzwi. Razem z nimi z krzykiem uciekała i Ewa, nie wiedząc co się stało. Dzieci z płaczem i krzykiem pokazywały na Ewę, mówiąc, to Ewa, to ona krzyczała. Ewa je wystraszyła. Nie wrócą do sali, bo boją się Ewy.

Ewa mimowolnie w roli ducha
(źródło: chilizet.pl)

     Ewa tłumaczyła się, że nie wie co się stało, obudził ją krzyk dzieci, zerwała się z łóżka i z krzykiem uciekała za dziećmi. To tłumaczenie nie pomogło, wszystkie dzieci krzyczały, to Ewa, to Ewa. Ewa stała na boku, niewinna, nic z tego nie rozumiejąc. W końcu pomyślała sobie, może to prawda, może przez sen krzyczała, nie wiedząc o tym. Cała awantura skończyła się na tym, że wychowawczynie zabrały Ewę do swojej sypialni, na okres próbny.

     Przez parę dni Ewa bawiła się ze wszystkimi dziećmi przykładnie, aby zatuszować ten incydent. Ale nie wytrzymała długo, znów pobiegła z Danką do swojej grupy. Musiały wymyślić nową zabawę i taką, o której nikt nie będzie wiedział i która nie zaszkodzi nikomu. Tym razem pomysł wyszedł od Ali. Może zrobimy konkurs spadochronowy. Ja już skakałam pod moją parasolką z daszku komórki na trawę i nic mi się nie stało. Alu, odezwała się trójka przyjaciół, to ty jesteś taka tajemnicza i nic nam nie powiedziałaś. O, niedobrze, zdrada! Ja chciałam sama wypróbować, nie chciałam was wciągać w tę zabawę.

No, tym razem darujemy ci, ale teraz zabawimy się wszyscy. Bodzio jako najstarszy i najmądrzejszy, powiedział. Musimy mieć większy parasol, aby większą powierzchnią utrzymywał się na powietrzu. Rysiek powiedział, że ojciec ma taki duży, czarny parasol. Problem był w tym, aby go przemycić na tyły zabudowań fabrycznych. Nikt nie podejrzewał, w jakie to zabawy zabawia się trójka sojuszników. Danka i Ewa zjawiały się punktualnie na każdy posiłek, bawiły się grzecznie w każdą zabawę z początku, potem nagle znikały.

     Rysiek wypatrzył moment, kiedy rodzice byli zajęci, wyskoczył przez okno z wcześniej przygotowanym parasolem. Przedzierając się gąszczami malin dotarł na tyły zabudowań. Wybrali odpowiedniej wysokości przybudówkę i skoki zaczęły się. Ustawiła się kolejka. Każdy skoczył już po jednym razie. Uczucie podczas skoku było niesamowite. Parasol na tyle podtrzymywał skok, że lądowanie było miękkie na wysoką, gęstą trawę. Poza tym takie dzieci były lekkie jak puch, mogły bez parasola skakać spokojnie, bo i dach był nie wysoko. Ostatni skok był Ryśka.

     Jak wiadomo, każda przygoda musi się kończyć tak, aby ją zapamiętać. Tak było i tu. Rysiek skoczył niefortunnie, że noga lekko mu się podwinęła. Nie za bardzo, ale na tyle, że trochę zabolała. Zbliżała się pora kolacji, pobiegli wszyscy do jadalni, zostawiając resztę towarzystwa samym sobie.

     Bodzio podprowadził Ryśka tylnym wejściem do jego pokoju, ułożył go na łóżku. Rodzicom oznajmił, że Rysiek nie będzie jadł kolacji, bo go boli brzuch. To pewnie ten groszek cukrowy, widziałam, jak go podjadacie. A tyle upominałam, że to surowe i może zaszkodzić, no i stało się. Zaraz zaparzę ziółek. Matka zaniosła gotowe ziółka i zapytała, jadłeś groszek. Rysiek ze zbolałą miną kiwnął głowa. No to szybko pij, póki ciepłe. Ziółka były gorzkie. Co chwilę robiło mu się niedobrze. Zasłaniał usta i na siłę na oczach matki musiał wypić całą szklankę ziółek.

     Matka powiedziała, to na pewno Ci pomoże i wyszła z pokoju. Okno pokoju było otwarte. Światło było zgaszone. Teraz dopiero zaczęło się ciekawe widowisko. Do pokoju przez okno zaczęły wpadać bandaże, gaza, opatrunki, kawałki lodu z lodowni podkradzione przez Bodzia, a nawet kwaśna woda w butelce obwiązanej chusteczką. Bodzio po ciemku w piżamie, podkradł się do pokoju Rysia i robił mu okłady, bo na drugi dzień musiał chodzić dobrze, nie kulejąc. Wszystkie opatrunki ściągnęła Danka, jako mniejsza i zgrabniejsza. Nie zauważono ubytku, bo nie było potrzeby zaglądania do apteczki. W następnym dniu, aby nie nadwyrężać nogi, oświadczył, że idzie się opalać. Wyniósł koc do ogrodu, rozłożył go i położył się.

     Spiskowcy dobrze wiedzieli w czym rzecz. Sami wkrótce dołączyli do niego. Nadarzyła się świetna okazja, bo po śniadaniu wychowawczynie zezwoliły dzieciom poprać sobie drobne, osobiste rzeczy. Pod rynienką zaczął się ścisk. Każdy przepychał się do rynienki, aby nabrać wody do miednicy. Kiedy inni mozolili się nad praniem, nasze bohaterki ulotniły się, aby towarzyszyć Ryśkowi.

     Ponieważ leżenie i opalanie, to nudna przyjemność, po dłuższej dyskusji doszli do wniosku, że trzeba wymyślić nową rozrywkę, ale tym razem naprawdę bezpieczną. Uradziły, że będzie to uczta Baltazara. Nic nikomu nie zaszkodzą, a sobie dogodzą. Każda osoba miała przygotować odpowiedni prowiant. Przydzielono zadania. Bodzio odpowiada za napój, Ala i Pela ciasta, bo są na miejscu i mama zawsze jakieś ciasto ma. Ewa - pomidory, cebulę, groszek, Danka jabłka i jakieś kanapki z wędliną z kolacji. Rysiek na razie był wyłączony z wiadomych przyczyn. Uczta odbędzie się nazajutrz w tym miejscu, po podwieczorku.

     Najłatwiejsze zadanie miała trójka, Bodzio, Ala i Pela, Danka i Ewa musiały dobrze pomyśleć, jak wykonać trudne zadania. Wymyśliły. Okna sypialni były prawie do podłogi i dolna część się otwierała, łatwo było przejść przez okno. W nocy, kiedy wszyscy już posnęli, obie dziewczynki tylko w koszulach wymknęły się cicho przez okno. Pobiegły szybko, jedna do sadu, druga do warzywnika. Danka drobna, zwinna wyszła na niewysokie zresztą drzewo i rwała największe jabłka, bo te na pewno muszą być dojrzałe. Napełniła całą torbę, wcześniej przygotowaną i zsunęła się z drzewa.

sad do którego Ewa poszła na "paśkudę" tj, zrywanie jabłek bez wiedzy właściciela
(źródło: oldhouseonline.com)

     Pobiegła do schowka między krzakami i zostawiła torbę sama szybko wróciła przez okno nie zauważona przez nikogo. Ewa miała trudniejsze zadanie. W nocy wszystkie pomidory są jednakie. Starała się rwać te największe, bo te będą najdojrzalsze. Gorzej było z cebulą i groszkiem. Ale jakoś uporała się z tym i wróciła do sypialni, po schowaniu zdobyczy.

     W następnym dniu spiskowcy zadowoleni zebrali się w tym samym miejscu i każdy przyniósł swoje zdobycze. Wysypali na koc pomidory i z wszystkich ust wydarł się jeden krzyk. Wszystkie pomidory były zielone. Jabłka wysypane też okazały się niedojrzałe. Przepadła pyszna sałatka z pomidorów, przepadły na deser jabłka. Musieli się zadowolić kawałkami ciasta i oranżadą. Trzeba było ukryć gdzieś w krzakach niedoszłe smakołyki. Uczta Baltazara nie udała się. Smutni, z niepewnymi minami spoglądali na siebie. Nagle wszyscy jednocześnie wybuchnęli śmiechem. Śmiech był tak szaleńczy, że chwytali się za brzuchy i tarzali się po trawie. W pewnej chwili pozrywali się z trawy i zaczęły się dzikie tańce ze śpiewami, pokrzykiwaniami, tak głośnymi, że zwabili na tyły zabudowań całą kolonię, rodziców, pracowników. Wszyscy z przestrachem obserwowali tańczących, myśląc, że najedli się szaleju i zwariowali. Matka Bodzia krzyknęła, przestańcie! Na ten krzyk stanęli wszyscy nieruchomo.

     Matka zapytała, co wy robicie? Bodzio odpowiedział - uczymy się nowego tańca. To jest taniec murzyński. Nauczył mnie kolega, kiedy byłem w szkole. Jego ojciec był w Afryce i widział takie tańce. Za chwilę zademonstrował, jak się tańczy. Schylił się, poklepał się trzy razy w kolana, wyprostował się, nad głową klasnął trzy razy i podskakując na jednej i na drugiej nodze z okrzykami; Yja, yja kamata.

     Za chwilę wszystkie dzieci podchwyciły taniec i już cała kolonia podskakiwała i wykrzykiwała, yja,yja kamata. Takiej zabawy właśnie potrzeba było dzieciom. Rodzice nie bardzo dowierzali synowi, ale podziwiali go, że wpadł na taki pomysł i tak rozbawił dzieci. Jakoś im się ta uczta Baltazara upiekła. Nawet Rysiek zapomniał o bolącej nodze i wywijał razem ze wszystkimi. Takiej zabawy pewnie nikt nie zapomni.

     Przy śniadaniu otrzymały wesołą wiadomość. Pojadą jutro na wycieczkę kolejką do Tunelu. Nie wiedziały, co to jest i gdzie, ale będzie wycieczka. Radość była wielka. Jakaż wielka dla wszystkich odmiana, po monotonnych, jednakowych dniach, choć nie dla wszystkich. Dla Danki i Ewy było to coś nowego, bo kolejką jeszcze nie jechały.

     Trwały przygotowania. Wyciągano odpowiednie sukienki, buty, swetry. O niczym innym nie mówiło się, tylko o wycieczce. Na drugi dzień przy śniadaniu wychowawczyni przyniosła nową tragiczną wiadomość. Skracamy kolonie o dwa tygodnie, bo dostaliśmy złą wiadomość. Nie chcemy was wystraszyć, ale chcemy, żebyście zrozumiały, jaka jest sytuacja. Dzieje się cos niedobrego, prawdopodobnie wybuchnie wojna z Niemcami, dlatego chcemy, abyście były w domu z rodzicami. Z tego powodu wycieczka już się nie odbędzie. Po kolacji spakujcie niepotrzebne rzeczy, a resztę zróbcie jutro. Odjazd do domu jutro i jeszcze chcemy wyjaśnić, dlaczego kolonia była w Charsznicy, a nie w Suchedniowie. Ponieważ od dawna wiadomo było, że wojna wybuchnie, nie chcieliśmy, aby kolonia była zbyt oddalona od waszych domów, bo i dojazd byłby trudniejszy. Po śniadaniu i spakowaniu obie dziewczynki pobiegły do swoich przyjaciół.

     Z płaczem i uściskami żegnali się, może na zawsze. Teraz sobie uświadomiły, że Ala i Pela nazywały się Malatyńskie. Ale Bodzio i Rysiek, to Niemcy, bo ich nazwisko brzmi Drewnick, czyli są Niemcami. Wszyscy czuli, że już nigdy się nie spotkają. Wszystkie dzieci żegnały się z sobą. Dzieci były z różnych miejscowości. Zaczęły zajeżdżać różne pojazdy po dzieci, przeważnie konne.

     My byłyśmy, nie wiadomo dlaczego uprzywilejowane, bo po nas zajechała limuzyna. Samochodem do Miechowa, a tam już czekał Jasiek. Wsiadły na wóz, ale nie miały ochoty tak wczas jechać do domu. Chciały poznać Miechów i zrobić jakieś zakupy. Na kolonii nie zdążyły wykorzystać zapasów pieniężnych, jakie dostały od rodziców. Na zakupy do sklepu nie mogły wychodzić, bo był zakaz wychodzenia poza obszar fabryczny. W słodycze i ciastka, od czasu do czasu zaopatrywała ich czwórka przyjaciół. Marzyły o tym, aby kupić sobie tenisówki, które w tych czasach były modne. Zadowolone z wymarzonych zakupów, wróciły na wóz i rozpoczęła się powrotna wędrówka do domu.

     Mimo tak krótkiego pobytu na koloniach, wróciły opalone i zdrowe. Chwilowo zapomniały o zmartwieniach i o niepewnej sytuacji. Po powrocie słyszały, jak dorośli szeptali o możliwości wojny. Wieczorami, starsi gromadzili się pod oknami. Gdzie były wystawione radia i słuchali wiadomości o zbliżającej się wojnie. Dzieci natomiast cieszyły się, że mają jeszcze dwa tygodnie wakacji. Myślały, jak wykorzystać ten czas. Dziewczynom brakowało towarzystwa chłopców. Na kolonii byli tak pożyteczni, zaradni, więc tu na miejscu musiały coś znaleźć, zwłaszcza Danka.

różany zakątek w ogrodzie
(źródło: e-ogrodek.pl)
     Danka już wcześniej miała upatrzonego chłopaka, mieszkającego po drugiej strony ulicy. Było tam dwóch braci, Witold i Zbyszek. Sobie wybrała Witolda, a Ewie ofiarowała Zbyszka. Zbyszek nie podobał się Ewie, ale co się nie robi dla towarzystwa. Obie wybrały się do sąsiadów, do ich ogrodu. A ogród był piękny, pełen dojrzałych owoców, różnokolorowych kwiatów.

     Najpiękniejsza była aleja róż. Co za róże, małe i duże. Jakie barwy, białe, kremowe, różowe, czerwone, bordowe. Ewa już nic nie widziała. Tylko róże. Pragnęłaby je wszystkie ogarnąć ramionami i wtulić w nie nos i usta, wąchać, wąchać i całować. Danka już rozmawiała z Wiciem, a do Ewy podszedł Zbyszek, wziął ją za rękę i wciągał pod krzak porzeczek, chcąc ją pocałować. Ewa nie odczuwała takiej sympatii, aby się miała całować z pierwszym napotkanym chłopakiem. Opuściła towarzystwo i mimo róż, poszła do domu.

     Pewnego dnia szły do parku. Stały właśnie na moście nad tą rzeczką, Szreniawą, w której się kąpały, a który prowadził do parku. Zauważyły, że rzeką płynie wujek Ewy w kajaku. Krzyknął do nich, czy chcą popłynąć? Odkrzyknęły, że chcą. Wujek podpłynął do brzegu, podbiegły szybko, wsiadły na ławeczkę w kajaku i popłynęli rzeką przed siebie.

     Znowu była cudowna przygoda, jak przyjemnie było unosić się na falach umykających z pod kajaku. Brzeg szybko uciekał do tyłu, a z nim drzewa, krzewy rosnące na brzegu. Słońce zaczęło już zachodzić i zniżało się ku rzece. Zdawało się, że pochłonie ich. Wracały do domu już o zmierzchu bardzo szczęśliwe.

     W rodzinie Ewy był taki zwyczaj, że na imieniny wujka Janka zjeżdżała cała rodzina do domu rodzinnego do babki. Przyjechał i sam wujek, aż z Hajnówki, gdzie pracował. Uroczystość była podwójna, bo oprócz imienin wujka, były także jego zaręczyny z córką właściciela tartaku. Wujek na tą okazję kupił piękny, złoty pierścień z ogromnym szafirem i wspaniałe perfumy, które Ewa wypatrzyła schowane w szafce i nie darowała sobie, aby się nie poperfumować.

     Rodzina ściągnęła z rożnych stron Polski, przywiozła pewne wiadomości o wybuchu wojny. W związku z tym postanowiła szczególnie uroczyście obchodzić te imieniny, bo może to ostatnie takie spotkanie rodzinne. Nie żałowano niczego, nawet napojów alkoholowych. Ojciec Ewy nie był przyzwyczajony do takiej biby zakrapianej, jak i inni. Pili raczej z rozpaczy niż radości. W następnym dniu cała rodzina postanowiła zrobić sobie rodzinne zdjęcie, póki są w komplecie. To zdjęcie właśnie ocalało w wielkiej katastrofie, jaka się wkrótce rozpętała.

rodzina Paluchów w sierpniu 1939 r., zdjęcie zrobione w ogrodzie miejscowego fotografa pana Wtorka
(źródło: zbiory Stanisława Palucha)

     Opis zdjęcia; pierwsza od lewej Wandzia Paluch vel Ewa, na prawo rodzice: w mundurze pocztowca Piotr Paluch, poniżej siedząca Wanda Paluch, obok Hela Paluch, kolejni od lewej siostra ojca Teofila Krotowska z domu Paluch i jej mąż Krotowski, zam. W Sosnowcu do lat powojennych, w środku zdjęcia Józef Paluch, na prawo od niego Jan Paluch, dalej Stanisław Paluch i Wincenty Paluch - bracia ojca. Z przodu po prawej stronie Janina Paluch, żona Stanisława Palucha i siedząca obok Genowefa Paluch, żona Wincentego Palucha. Siedzący to Antonina i Ludwik Paluch rodzice ojca i jego rodzeństwa, a poniżej dzieci, to prawdopodobnie Barbara Paluch, córka Stanisława, Krotowski imię ? i Krystyna Paluch córka Wicentego.

     Piotr i Wanda po przejściach w 1939 r., żyli, mieszkali i zmarli w Proszowicach. Józef Paluch z uwagi na swoje upośledzenie pozostał w Proszowicach, przy moich rodzicach, którzy się nim opiekowali aż do śmierci. Pochowany został w Proszowicach. Jan Paluch po skończeniu studiów ekonomicznych w okresie powojennym pracował na Akademii Rolniczej, ożenił się i zamieszkał na stałe w Krakowie. Zmarł w czerwcu 2008 r., i został pochowany na nowym cmentarzu Batowickim. Rodzina Stanisława Palucha wyjechała po wojnie do Krynicy Zdroju, gdzie wujek przez dość długi okres czasu pełnił funkcję burmistrza Miasta. Tam też Wujek i ciotka zmarli i zostali pochowani. Ostatni brat ojca Wincenty z żoną wyjechali także zaraz po wojnie do Węglińca na zachodnich ziemiach odzyskanych, gdzie wujek był Dyrektorem Urzędu Celnego aż do emerytury, Po przejściu na emeryturę powrócił do Proszowic, gdzie oboje zmarli i zostali pochowani na lokalnym cmentarzu.

     Istotne jest, że cała rodzina w okresie okupacji zaangażowana była w działalność konspiracyjną AK, co spowodowało, że po wyzwoleniu bracia ojca z obawy przed represjami zmienili miejsce zamieszkania, a Ojciec zdecydował się ujawnić swoją działalność z okresu okupacji, co spowodowało, że miał zabazgrany życiorys i wieloletni czas naznaczenia w pracy, w tamtym czasie nie znaczący nic dobrego. Pracował do emerytury w urzędzie Pocztowo-Telekomunikacyjnym w Proszowicach. Dodać należy, że ojciec na swoim koncie miał nie tylko udział w konspiracji AK w okresie okupacji, ale także udział w POW, rozbrajaniu żołnierzy okupacyjnych w 1918 r., a następnie udział w wojnie bolszewickiej w 1921 r. Za swoją działalność był odznaczony odznaczeniami wojskowymi przedwojennymi, które razem z dokumentami pozostały zakopane w czasie ewakuacji poczty w 1939 r., a także wojskowymi Polski podziemnej. Biorąc to pod uwagę rodzina nasza i tak miała szczęście, że nie skończyło się to tak, jak w wielu innych przypadkach, więzieniem lub deportacją na wschód.

cdn.

Wanda Łukomska   

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/lukomska_wspomnienia01/20200120odc05/art.php