Historia pewnego zegara, odc. 50 - zderzenie wózka z pociągiem

tytułowy zegar (fot. zbiory autora)

Donosy, 16-05-2017

Rozdział XII, odcinek 50 - zderzenie wózka z pociągiem

     Zupy były trzy do wyboru, natomiast drugie dania jednakowe dla wszystkich. W piątek jeżeli ktoś chciał, zawsze mógł dostać rybę, natomiast jeden dzień w tygodniu, poniedziałek był bezmięsny. Oj pyszne były te obiady w tej nowohuckiej stołówce na ówczesnym osiedlu A0.

     Aby zostać kierowcą wózka akumulatorowego trzeba było ukończyć odpowiednie szkolenie i dostać dokument dający uprawnienia do wykonywania pracy jako kierowca elektrowózka. W tym czasie miałem już prawo jazdy samochodowo - motocyklowe, które sobie wyrobiłem po ukończeniu osiemnastu lat, ale ono nie upoważniało do kierowania wózkiem akumulatorowym, jeszcze do tego z podnośnikiem. Więc nie wiele myśląc zapisałem się na ten kurs, bo przecież nie miałem nic do stracenia, kurs był bezpłatny, to co mi szkodzi spróbować jazdy takim środkiem transportu.

     Praca lekka, a jeszcze można dobrze zarobić. Jeszcze tylko badania psychotechniczne, które trzeba było mieć pozytywne, a jakże i hajda na szkolenie. Szkolenia odbywały się na miejscu w świetlicy wydziałowej, a nauka jazdy na pobliskim placu na kombinacie hutniczym. Po pewnym czasie kurs się skończył, egzamin zdałem poprawnie i jazdę też, otrzymałem prawo jazdy jako kierowca wózka akumulatorowego z podnośnikiem i zacząłem na nim pracować.

     Lubiłem tę jazdę po całej stalowni, bo moja główna praca była na stalowni, ale jeździło się też na inne wydziały w miarę potrzeby np. na walcownię blach na gorąco (walcownia blach na zimno była w tym czasie w budowie), na odlewnię żeliwa, staliwa, dolomitownię, koksownię, wielkie piece itp. Jeździłem tak już około rok, kiedy zdarzył się bardzo nieprzyjemny, który mógł być tragiczny w skutkach przypadek.

stalownia martenowska w Hucie im. Lenina, 1963 r. (fot. Henryk Makarewicz/kolekcja Fundacji Imago Mundi)

     Otóż na stalowni jak sama nazwa mówi wytapiało się stal. W ogromnej hali w rzędzie stało dziewięć olbrzymich pieców martenowskich w których w temperaturze ponad tysiąc czterysta stopni Celsjusza z domieszkami rożnych komponentów topiła się stal. Te wszystkie niezbędne surowce dowożone były wagonami w związku z czym co jakiś czas wjeżdżał na tą halę pociąg, jeszcze w tym czasie parowy. Wiemy, że taki pociąg, żeby się mógł poruszać musiał mieć sprężoną parę wodną, a żeby miał parę wodną musiała się gotować woda w specjalnym wysokociśnieniowym kotle, pod którym nieustannie trzeba było palić. A czym palono? Węglem, który dymił jak przysłowiowy stary parowóz.

     Jeżeli taki parowóz wjechał na halę, pomimo, że była ona bardzo wielka, zadymił, że zrobiło się ciemno. I tak też było pewnego feralnego dnia. Ja w tym czasie jeździłem wózkiem po hali przewożąc różne materiały do remontu pieca. Widziałem, jak ten parowóz ciągnący kilka wagonów wjechał na halę i pojechał dalej w okolicę budującego się dziesiątego martenowskiego pieca. Długo nie wyjeżdżał, więc przestałem myśleć o nim i zająłem się wykonywaniem swoich obowiązków. Na hali było obok siebie kilka torów kolejowych, krytych podobnie jak tory tramwajowe w mieście, tak, że można po nich z powodzeniem jeździć. Tak też było na hali stalowni.

przy wielkim piecu w Hucie im. Lenina, 1966 r. (fot. Henryk Makarewicz/kolekcja Fundacji Imago Mundi)

     W tym czasie, kiedy było to zadymienie przez które jednak było coś widać, ale pole widzenia było bardzo małe, jadę tym wózkiem akurat po torach, a tu nagle przeraźliwy gwizd parowozu. Zdążyłem tylko lekko odwrócić głowę i zobaczyłem nikłe światła potężnego cielska dymiącego parowozu pędzącego wprost na mnie i wózek w odległości dosłownie dwóch metrów. W mgnieniu oka zeskoczyłem z wózka w bok i w tym czasie usłyszałem trzask uderzającego parowozu. Koła tego wózka były skierowane w prawą stronę, bo błysnęła mi myśl, aby uciekać w bok przed tym parowozem, ale nie było szansy.

     Najlepszym dla mnie rozwiązaniem była ucieczka samego siebie, bo przynajmniej uratowałem siebie, a i wózek nie za bardzo został uszkodzony, natomiast gdybym siedział na wózku w momencie uderzenia, mogło to skończyć się dla mnie tragicznie. Natomiast przez to że koła były skręcone przy uderzeniu, wózek odjechał w bok uderzając łapami od podnośnika w ścianę, które wbiły się tak głęboko, że trzeba było się niemało natrudzić, używając drugiego wózka tym razem spalinowego, aby go z tej ściany wyciągnąć. Zagrożenie było duże, bo gdyby akurat w tym czasie ktoś przechodził i znalazł się na linii odskakującego od parowozu wózka też mogła być tragedia. Na szczęście dzięki Bogu nic się nikomu nie stało, akumulatory u wózka nie zostały uszkodzone, a trochę pokrzywioną blachę mechanicy wyprostowali we własnym warsztacie i nadal jeździł po stalowni i kombinacie nie gorzej jak przed zderzeniem. Kończąc tą myśl zaznaczę, że pociąg nie pędził szybko, jechał wolno, bo maszynista zdawał sobie przecież sprawę, że w każdej chwili może napotkać na przeszkodę w tej ciemności, ale jednak o tyle za szybko, że ta kolizja nie powinna mieć miejsca.

Szanowni czytelnicy

Tym ostatnim opisem tak tragicznego wydarzenia, jednakże łagodnym w skutkach zakończył się cykl Wspomnień z lat 1961 do 2012 pt. Historia pewnego zegara. Kilka miesięcy później, pod koniec 1960 roku odszedłem z pracy w Nowej Hucie i zamieszkałem w Donosach. W tych latach, które obejmują Wspomnienia byłem już pracownikiem gminy. Jest w nich opisana historia życia gminnego, które toczy się wokół zegara w tej chwili już zabytkowego, pochodzącego z roku 1956.

Historia toczy się na terenie, najpierw Gromadzkiej Rady Narodowej w Donosach, a później po zlikwidowaniu na terenie Gminy Kazimierza Wielka, która istnieje do dziś. Oprócz pełnego powagi życia gminnego znajdują się tam różne, pełne humoru historyjki i opisy. Czytelnik czytając te wspomnienia z ciekawością zapoznaje się z pozaurzędowym życiem gminnym w tych latach. Sądząc po otrzymywanych telefonach od czytelników i po rozmowach bezpośrednich z czytelnikami na różnego rodzaju spotkaniach, a nawet na ulicy, to zainteresowanie czytelników było duże, a także opinia o sposobie przedstawienia wspomnień jest dość pochlebna. Wypowiadali się w tym temacie historycy, a także znawcy literatury.

Winien jeszcze jestem przedstawienie projektu okładki tej książki jeśli by ewentualnie została wydrukowana. Mam nadzieję, że może znajdzie się sponsor, który zainwestuje w wydanie tej książki drukiem, która miała by około 200 stron. Znajduje się w niej około 100 zdjęć i 50 wierszy odpowiadających tematyce opisywanego wydarzenia.

Pragnę w tym miejscu serdecznie podziękować Internetowemu Kurierowi Proszowickiemu, a w szczególności Redaktorowi Naczelnemu Andrzejowi Solarzowi za ponad półtoraroczne publikowanie Wspomnień, a ich szata graficzna w IKP wzbudza podziw. Odpowiednio wkomponowane zdjęcia stosowne do treści, a na końcu wiersz nadaje każdemu odcinkowi uroku. Zresztą tak jest we wszystkich innych artykułach publikowanych w IKP, czego doświadczyłem podczas mojej czteroletniej współpracy. A współpraca ta układa się znakomicie. Nawet gdyby trzeba było zatelefonować do Redaktora Andrzeja, to nie ma żadnego problemu. Chętnie porozmawia i chętnie wysłucha uwag, gdyby takowe były. On sam mówi, że w razie zaistniałych niejasności, dzwonić bez obawy.

Dlatego, że chociaż cykl Wspomnień zakończył się, wcale ze współpracy z IKP i Panem Andrzejem rezygnować nie myślę, wręcz przeciwnie, bo w najbliższym czasie będę prosił o publikowanie następnych moich opowiadań.

A teraz zapowiadana okładka, przednia i tylna strona. Oto strona przednia:


okładka przednia książki, opracowanie mgr Ewelina Adamska (fot. zbiory autora)

Uwagę zwraca ciekawy projekt tej okładki. Widzimy na niej osiem budynków, sześć wyglądających współcześnie, a dwa tak jak kiedyś. Z prawej strony u góry widzimy dziesięcioletniego chłopca, jestem nim ja, który po dziesięciu latach od zrobienia tego zdjęcia zacznie iść zgodnie z ruchem wskazówek zegara i z zegarem przez życie gminne mieszczące się kolejno w widocznych budynkach, aż dojdzie do starszego pana stojącego po lewej stronie u góry i wskazującego ręką na tego młodzieńca. Nie trudno się zorientować, że tym starszym panem jestem też ja. Patrząc na zdjęcie wydawałoby się, że pokazuję ręką na drzwi, ale ja wskazuję samego siebie jako małego chłopca. O szczegółach dowiemy się czytając Wspomnienia.

A oto tylna strona okładki:


okładka tylna, opracowanie mgr Ewelina Adamska (fot. zbiory autora)

Do mojego cyklu wspomnień kilka zdjęć zaczerpnąłem z książki pt. Małe Ojczyzny Odonów, wydanej przez Odonowskie Towarzystwo Kulturalne oraz z książki pt. "Cukrownia Łubna" 1845 - 1995.

Koniec.

Zdzisław Kuliś   

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/kulis_zegar/20170516zegar50zderzenie/art.php