Historia pewnego zegara, odc. 49 - niebezpieczne przypadki

tytułowy zegar (fot. zbiory autora)

Donosy, 8-05-2017

Rozdział XII, odcinek 49 - niebezpieczne przypadki

     Na szczęście pomoc przyszła w samą porę i wyszedłem z tej opresji cało, tylko cały mokry. A brat? Brat przyglądał się całemu zajściu i sam dziwił się, jak to się stało. Tego zdarzenia rzecz zrozumiała nie pamiętam, znam tylko z opowiadania rodziców, ale słysząc to wiele razy, zapisało się w mojej pamięci tak jakbym to ja całe zdarzenie zapamiętał.

     Następne zdarzenie, które też mogło się skończyć tragicznie miałem w wieku siedemnastu lat. Już jako dorastający młodzieniec starałem się w miarę możliwości zająć jakąś pracą, aby pomóc rodzicom. Jak wspomniałem wyżej mój tato był cieślą, a zatem dużo pracował przy budowie nowych domów mieszkalnych, stodół i budynków gospodarczych, ponieważ w tym czasie polska wieś masowo się rozbudowywała. Stare drewniane budynki, niejednokrotnie kryte strzechą, czyli inaczej mówiąc słomą, zamieniano na nowe budynki, murowane, kryte dachówką. A oto jak pisze w swoich pamiętnikach Mieczysław Sierosławski:

Odonów po raz pierwszy oglądałem w roku 1885, kiedy to pojechałem z ciocią Żenią na zbiór jabłek jesienią do tamtejszego sadu! Odonów w tym czasie przedstawiał się opłakanie, już sam dojazd wyczynem był nie lada, bo droga rozmokła - to po prostu lawa błotna. Chaty wiejskie, rudery lepione z gliny i słomy, a niektóre tylko drewniane, wszystkie kryte słomą. Dwór w ogrodzie stary i mały, mocno zrujnowany, a ogród zupełnie zaniedbany - bez ogrodzenia.

     A więc szczególnie po drugiej wojnie światowej były stworzone warunki ku rozbudowie. Na jednym z nowo wybudowanych budynków przy drodze z Donos do Odonowa, tato stawiał dach na domu u niejakiego Władysława Baradzieja, w którym obecnie zamieszkuje Stanisław Niemiec z rodziną. Było lato, wakacje i poszedłem przy tej budowie pomagać. Były wymurowane mury niezbyt dużego parterowego budynku i w pierwszej kolejności trzeba było położyć na tych murach stragarze.

     Stragarze, to takie grube belki długości całego budynku na których miała być wsparta drewniana powała zamiast betonowego stropu. Trzeba było te belki wyciągnąć przy pomocy dość grubej liny tzw. powroza. W tym celu ja wyszedłem na mury, niezbyt wysoko, około pięć metrów, a tata został na dole. Jego rolą było zapinać, inaczej przywiązywać powróz do każdej belki i podać mi drugi koniec do góry. Ja miałem ciągnąć, a tata podpychać tą belkę od dołu. Było nas tylko dwóch. Trochę się przeliczyliśmy, bo belki okazały się cięższe niż się spodziewaliśmy. Ale próbujemy.

     Jeden koniec liny zawiązany do belki na dole, drugi ja już mam w ręce i ciągniemy. Wytężyłem wszystkie moje siły i ciągnę, aż ten gruby kloc oderwał się od ziemi i pomału idzie w górę, tata z dołu podpycha mi jak tylko może i nagle pyk, coś strzeliło, zachwiało mną na tym murze, jakby jakiś nagły podmuch cyklonu lub tornado, przeginając mnie niebezpiecznie do tyłu i kiedy już przemknęło mi przez myśl, że spadam, jakby jakaś niewidzialna ręka sprostowała mnie, złapałem równowagę i stoję na murze.

     Spoglądam w dół, a tata dopiero w tym czasie złapał oddech, gdy mnie ujrzał stojącego na murze i jednocześnie jego twarz pojaśniała. Okazało się, że lina zsunęła się z belki i stworzyła dla mnie duże niebezpieczeństwo, gdyż mogłem runąć do tyłu na gruzowisko, które tam akurat się znajdowało. Skutki mogły być tragiczne, ale na szczęście nic się nie stało. Po tym wydarzeniu tato chciał przerwać tą robotę i sprowadzić jeszcze ze dwóch mężczyzn, ale na moją prośbę spróbowaliśmy jeszcze raz, tym razem zabezpieczając linę przed zsunięciem się przez wbicie kilku dużych gwoździ w belkę i zakrzywienie ich przy uwiązanej linie. Z pomocą Bożą wyciągnęliśmy tą niesforną belkę, a potem drugą, trzecią i następne, a na końcu dziesiątą - ostatnią. Rozstawiliśmy je na murze w odległości jednego metra od siebie i położyliśmy na nich deski. Wtedy już było bezpiecznie, bo było po czym chodzić.

     Szczęśliwie też zakończyło się bardzo niebezpieczne zdarzenie, które miało miejsce w Nowej Hucie w roku 1960. W latach 1959 i 1960 pracowałem w Hucie im. Lenina pod Krakowem na trzy zmiany: rano, po południu i w nocy. Pewnego jesiennego dnia po zakończeniu popołudniowej zmiany dojechałem jak co dzień autobusem, który kursował wewnątrz kombinatu, do bramy głównej. Tam wysiadłem, przeszedłem przez bramę, kierując się na przystanek tramwajowy, który był w pobliżu bramy. Na przystanku ludzi multum. Nadjeżdża tramwaj i każdy chce wsiąść do niego, aby jak najszybciej dojechać do domu. Ścisk niesamowity.

huta 1955 rok (fot. newsweek.pl)

     Mnie się bardzo nie spieszyło, ale też chciałem się na niego załapać, takie było myślenie młodego człowieka. Po co było się spieszyć, przecież tuż za tym tramwajem, nadjeżdżał następny, a za nim jeszcze następny, kursowały dość często. Tramwaj szybko zapełnił się ludźmi, bo przecież pusty też nie przyjechał. Pozostały wolne stopnie, po których wchodziło się do tramwaju. Kilka osób stanęło na tych stopniach, patrzę i widzę, że i dla mnie znalazłoby się miejsce, aby postawić nogę, więc wskoczyłem na ten stopień podczas odjeżdżającego już tramwaju. Tramwaj ruszył z otwartymi drzwiami, motorniczy nie reagował, bo był przyzwyczajony do takich widoków po każdej zmianie, nabiera rozpędu, a ja stoję na tym stopniu z głową odchyloną do tyłu obok kilku jeszcze osób.

     Wtem ktoś, kto stał w drzwiach tramwaju do mnie przodem, błyskawicznie złapał mnie za klapy kurtki i z całej siły szarpnął do siebie. Cóż robisz baranie już miałem krzyknąć na faceta, ale tylko "cóż..." zdążyłem powiedzieć, kiedy mignął w świetle lampy ulicznej trakcyjny słup żelazny i krzyki: uratował ci życie! Dopiero teraz zorientowałem się, że stojąc na tym stopniu tramwajowym z odchyloną do tyłu głową, gdyby nie interwencja nieznajomego, który stał przodem do ulicy i widział jak szybko przybliżamy się do tego słupa, mógłbym uderzyć w niego głową, a skutek byłby tragiczny. Podobne zdarzenia na tej trasie już wcześniej miały miejsce. Ja do tej historycznej chwili nigdy na stopniach tramwajowych nie jeździłem, nie wiem co we mnie wstąpiło, że to zrobiłem. Najgorzej było przejechać jeden przystanek, bo już na nim część ludzi wysiadało, na drugim też, a do przystanku na którym ja wysiadałem dojeżdżało niewiele osób. Po tym zdarzeniu chociażbym miał czekać dwie godziny, to na stopniach nie jechałem. Temu koledze, który mnie uratował podziękowałem i od tej pory nigdy nie spotkaliśmy się. Może gdzieś w niedalekiej bliskości byliśmy, ale nie znaliśmy się i nigdy znajomości nie zawarliśmy.

Huta Lenina, główne wejście (fot. ocdn.eu)

     Również bardzo tragicznie mogło skończyć się spotkanie z parowozem. Piszę trochę humorystycznie, bo po wielu, wielu latach czas zaciera złe przeżycia, ale i dobre też. Pracując we wspomnianej wyżej Hucie im. Lenina zachciało mi się być kierowcą wózka akumulatorowego z podnośnikiem. Praca była lekka, ale i dobrze płatna jak na te czasy. Ja w tym czasie brałem więcej zaliczki niż później w Gromadzkiej Radzie w Donosach wynagrodzenia za cały miesiąc, które wynosiło 650 złotych. W Hucie zaliczki brałem 700 złotych, a zasadniczej wypłaty około 2600 złotych. Razem grubo ponad 3.000 złotych. Do tego trzynasta pensja i tzw. karta hutnika. Za pełny obiad z deserem na stołówce w mieście płaciłem sześć złotych. Miałem wykupione obiady na cały miesiąc, szło się z kartą, kelnerka wycinała jedno okienko z datą i przynosiła obiad.

cdn.

Zdzisław Kuliś   

Kombinat hutniczy roku 1959

Dziesięć kominów stoi w jednym rzędzie.
Jest rano, więc pracuje pierwsza zmiana.
Widać tu ład i porządek wszędzie,
A szczególnie zieleń dobrze utrzymana.

Drogi zakładowe jeszcze jak nowe.
Lśnią wiadukty nad tymi drogami.
Polewaczki zawsze do pracy gotowe,
Praca wrze dniami i nocami.

Piękne róże na klombach przydrożnych,
Tudzież inne kwiaty się kłaniają.
Dużo tu zadbanych kiosków narożnych,
A sprzedawcy uśmiechem zapraszają.

W dali niesamowicie wielki komin stoi,
Wyrósł najwyżej prawie pod chmury.
I choć tak wysoki, żadnej burzy się nie boi,
Tylko dumnie patrzy na nas z góry.

Kontroluje wszystkie w kombinacie hale,
Mając wrażenie, że się doń zaleca.
I być może nie mylę się wcale,
Bo to komin wielkiego pieca.

A tam na lewo szereg kominów mniejszych
I obok nich ten wielki gmach.
Nie należy do mniej ważniejszych,
Toż to walcownia stalowych blach.

Zresztą pełno tu kominów i gmachów,
Które spełniają bardzo ważną rolę.
Od fundamentów aż po czubki dachów
I od głównej bramy, hen daleko, w pole.

Wspomniane wyżej dziesięć kominów,
Trochę odległych od bram walcowni,
Używając w nazwie fachowych terminów,
To są piece martenowskie, tak zwanej stalowni.

W martenach owych, jak domach wielkich,
W których noc i dzień ogień się pali,
Przy pomocy komponentów wszelkich,
Wytapia się tysiące ton stali.

Tam nieustannie ogień buzuje
W bardzo wysokiej temperaturze.
Hutnik co chwilę wsad mu ładuje,
Siedząc na suwnicy wysoko w górze.

A inny hutnik piec obserwuje.
Jest przy nim w niewielkiej odległości,
Co dwie godziny z niego wyjmuje
Próbki stali, rozgrzanej do czerwoności.

Musi on przy tym bardzo uważać,
Ochronna odzież do tego służy.
Aby zanadto zdrowia nie narażać,
Na głowie nosi kapelusz duży.

Do tegoż kapelusza szkło czarne przypięte.
Buty drewniane, aby chronić stopy.
Ponadto czarne okulary trochę wygięte,
Tak to ubrane są hutnicze chłopy.

Tu życie tętni cały dzień i nocą,
Maszyny pracują ze zgrzytem
I chociaż hutnicy męczą się i pocą,
Praca ta dla nich jest wielkim zaszczytem.

A gdy stal osiągnie odpowiednią wartość,
Wtedy mistrz zmiany bródkę swą wygładzi
I zarządzi, aby martena zawartość
Powoli spuszczać do odpowiednich kadzi.

Po czym kadzie, napełnione płynną stalą,
Niesie suwnica, wtórując jadących kół śpiewem.
I choć od żaru trochę oczy palą,
Wlewa ją do specjalnie przygotowanych wlewek.

Po pewnym czasie wszystko zastyga na stałe,
Tworząc duże bloki stalowe,
Które swym kształtem nie są wcale małe,
W porównaniu, jak cztery szafy trzydrzwiowe.

Potem stal idzie do fabryk naszych,
Rozsianych po całym kraju.
Jest używana do produkcji maszyn
Nie tylko u nas, nawet w Bombaju.

Kwitnie więc dobrze handel zagraniczny,
Dochód przynosi każda godzina.
Wszystko to sprawia zakład metalurgiczny,
KOMBINAT HUTNICZY IMIENIEM LENINA.

A teraz szlag trafił wszystko.
Prysnął wysiłek całego narodu.
Bez pracy pozostaje biedne "Hucisko",
A stal sprowadzamy z Zachodu.

Zdzisław Kuliś; Donosy, czerwiec 2009

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/kulis_zegar/20170508zegar49niebezpieczne/art.php