Wakacje w Proszowicach
odc. 3

(fot. ikp)

Proszowice, 27-05-2023

odcinek 3
Dziwadła i targowisko

     Tym mianem ochrzciliśmy z braćmi dziwaczne pojazdy ciężarowe: ni to spychacze, ni to wywrotki "przedsiębierne i nasięrzutne" o wielkich dwóch kołach i dwóch mniejszych. Trudno było powiedzieć, gdzie był przód i tył, bo zdaje się że były dość zwrotne i manewrujące w obu kierunkach. Pojawiły się w czasie budowy wspomnianego wcześniej placu targowego na dole ul. K. Brodzińskiego, tuż przed Szreniawą i jak widzę z googlemaps.pl, istnieje on do dziś. Pojazdy te, z pewnością importowane, budziły nieukrywany podziw i wyraźnie odróżniały się na tle gomułkowskiej siermięgi i stanu naszej techniki motoryzacyjnej. Podchodziliśmy do nich blisko, dotykaliśmy opon 1.5 razy wyższych od nas, czuliśmy zapach ropy i napawaliśmy oczy tak oryginalnym sprzętem. Trochę przypominały ten pojazd pokazany na zdjęciu poniżej (ale nie była aż tak wielka, no i miała koła parami różnych rozmiarów - Ciekawe jakiej były produkcji).

(źródło: facebook.com / Modest Siegieńczuk - Świat Koparek I Kopa)

     Samo targowisko odwiedzaliśmy szczególnie w dni odpustu, gdzie nabywaliśmy typowe i niezmienne od lat takie same zabawki. Wtedy była tylko rodzima produkcja i rzecz jasna, żadnej chińszczyzny. A były to celofanowe, wypchane trocinami piłki na gumce, pukawki z wystrzeliwanym korkiem na sznurku, jakieś świstawki gliniane, które po nalaniu wody przypominały świergot ptasi, wiatraczki na patyku, joja itp. Były to już czasy tzw. korkowców, czyli pistoletów z nabojem pirotechnicznym dającym niezły huk, ale ja takiego nigdy nie miałem, bo wydawał się zbyt niebezpieczny. Miałem co najwyżej jakiegoś kapiszonowca, jako rozsądny kompromis z opiekującymi się mną Dziadkami.

     Skoro poruszyłem tu wątek motoryzacyjny, to wspomnę, czym się podróżowało na trasie Kraków-Proszowice. Oczywiście, zazwyczaj PKS-em lub koleją wąskotorową. Ten drugi wariant był bardziej kłopotliwy, ponieważ najpierw wymagał dojechania do Kocmyrzowa, a stamtąd dopiero kolejką do Proszowic. Widzę i słyszę puszczaną parę, radosne pogwizdywania ciuchci, małe wagoniki i zielone pagórki dookoła. Na stacji zazwyczaj czekał Dziadek i albo pieszo, albo wozem zabierał nas do domu z naszymi bagażami. Alternatywą był PKS, ale wiem, że nabycie biletów lub po prostu wejście z myślą o kupnie u konduktora było "marzeniem ściętej głowy".

     Z uwagi na mój wiek, na ogół Mama zdobywała jakieś miejsce, a ja czasami lądowałem na fotelu na prawo od kierowcy, co dziś byłoby absolutnie niedopuszczalne. Autobus pękał w szwach od ludzi siedzących i kto wie, czy nie drugie tyle stojących. Staram się dziś przypomnieć markę tych autobusów z końcówki lat '50 i sądzę, że były to włoskie, ciemnoniebieskie monstra z płaskim przodem, przypominającym arktyczne morsy i silnikiem wewnątrz szoferki przykrytym obłą obudową. Pamięć mi podsuwa markę FIAT, ale czy tak było, trudno powiedzieć. Być może był to właśnie taki autobus jak na zdjęciu poniżej.

Fiat 666RN (źródło: pl.wikipedia.org)

Gospodarstwo Dziadków i praca przy nim

     W zasadzie opisałem je wcześniej, ale nie sposób pominąć pracy moich Dziadków na nim, która nie była lekka. Regulowana była długością dnia astronomicznego, czyli latem od brzasku do późnego wieczora, a więc na pewno więcej niż 12 godzin na dobę. Zimą i tak dzień pracy, pomimo głębokiej ciemności, zaczynał się od obrządku trzody, ale kończył się zdecydowanie wcześniej. Było więc poranne dojenie krów, przygotowanie jadła i karmienie trzody i wreszcie jakieś wspólne śniadania z obudzonym już wnukiem/wnuczką. Pamiętam ogromne pajdy chleba wielkiego jak niemal koło od malucha (porównanie znacznie później uczynione), który był wypiekany przez Babcię i składowany na strychu w spiżarni. Pamiętam na nich miód albo ser biały ze śmietaną. Uwielbialiśmy też pajdy umoczone na chwilkę w wodzie i obsypane mocno krystalicznym cukrem, była to bajka dla podniebienia. W wątku o chlebie, uzupełnię, że poza własnym, chodziliśmy kupować równie spore bochny u piekarza Migasa, bardzo blisko domu lodziarza p. Chmury.

wujek z synem + NN
(fot. zbiory autora)
     Babcia robiła też podpłomyki, czyli wylewaną na rozgrzaną płytę kuchenną packę solonej wody zmieszanej z mąką. Były kruche, na grzbietach pęczniejących bąbli lekko przypalone i w zasadzie przypominały macę, z tym, że nigdy wcześniej macy nie jadłem i dopiero później powstało to skojarzenie. Bywała jajecznica z pomidorami lub bez, były też duże ilości mizerii, ale to już na obiad. Popijaliśmy to wszystko mlekiem prosto od krowy i czuliśmy się nakarmieni do syta. Takie podpłomyki dostawał też Dziadek, wyprawiany przez Babcię przed wyjazdem w pole. Dostawał zresztą więcej, bo był tam kawał chleba, jakiś garnuszek (z zupą?), może kiełbasa domowego wyrobu i jakaś flaszka (termos?) z wodą lub podpiwkiem.

     Babcia po śniadaniu zabierała się do swoich obowiązków, czyli do pielęgnacji tego pasa polnego, ciągnącego się aż do Potoku Jakubowickiego. Najwięcej pracy było przy tytoniu, bo to wymagająca roślina, a my jako dzieci pomagaliśmy w usuwaniu tzw. wilków, czyli pasożytniczych odrostów u nasady gałęzi z liściem. Ponieważ były lub bywały tam też ogórki, oczywiście, że należało je wypielić i Babcia wracała z pola z całym wańtuchem pełnym tychże, i innych po drodze zebranych płodów natury. Pomagając Babci przy tych pracach pamiętam chwile wspaniałej rozkoszy, gdy zalegałem na tym pagórku w otoczeniu zielonych upraw, leżałem na plecach i patrząc w niebo podziwiałem wznoszenie i opadanie trelujących skowronków.

     Dziadek miał dwa dzierżawione pola do obrobienia, jedno zwane po prostu "hektarem" na drodze ku Stogniowicom (po lewej stronie od rozjazdu do Jakubowic) i drugie, mniejsze - właśnie w Gniazdowicach lub Jazdowiczkach. Lepiej pamiętam moje wyprawy z Dziadkiem "na hektar", bo były wielogodzinne i nieco bliżej. Pole kończyło się szpalerem wierzb gatunku iwa. Były to stare drzewa, typowego kształtu buławy i wyrastających z niej licznych prostych gałęzi. Dziadek tam orał, kosił, zbierał zżęte zboże i ustawiał w snopki. Jeśli były to żniwa, to wiem, jak martwił się, że deszcz zmoczy snopki, zboże nie zdąży wyschnąć, a w stodole po prostu złapie pleśń, czy zgnije.

moja ciocia Krystyna z prawej
(fot. zbiory autora)

     Chodziłem przy pługu, widziałem ciężką pracę konia, jak z mozołem wykonuje swoją powinność. Dla chłopaczka z miasta, ileż tam było ciekawych rzeczy do odkrycia, choćby w odkładanej na bok skibie. Ileż tam było życia w postaci dżdżownic, jakichś robaków, czy jaj owadów. Oczywiście, po jakimś czasie nużyło mnie to, więc obserwowałem przyrodę, np. bociany, jak polują na żaby, świerszcze, koniki polne, a kto wie, czy i nie myszy. Robiłem też gwizdki ze świeżej gałęzi wierzby, która była łatwa do jej obróbki. Bracia nauczyli mnie, że po ucięciu odpowiedniej długości patyka, najpierw trzeba był ostukać trzonkiem scyzoryka jego korę, gdyż wtedy łatwo dała się ściągnąć cała "skórka". Robiło się potem odpowiednie wycięcia, ustnik szczelinowy i tak oto powstawał gwizdek. Podaję to w uproszczeniu, gdyż więcej szczegółów już nie pamiętam.

     Dziadek pracował bardzo ciężko, głównie fizycznie. Musiał przecież obrobić dwa pola, wywieźć nawóz, rozrzucić, zasiać a latem zebrać plon, zaorać i przywieźć do domu. Nie był okazem siłacza, ale jego żylaste ręce i barki dźwigały ciężary, których ja nie byłem nawet w stanie lekko podźwignąć.

     Gdy pozostawałem na terenie obejścia, przypadały nam, dzieciakom liczne inne gospodarskie działania, do których należało nabijanie liści tytoniu na stalowe druty i tworzenie girlandy do dalszej obróbki. Zarabialiśmy z braćmi na tym jakieś dziecięce pieniądze, bodaj 1 grosz za liść, aby zarobić na lody, czy inne uciechy na targu. Stalowy drut, może 1 mm średnicy kończył się oczkiem, a początek był zaostrzony, aby łatwiej było przebijać twardawą łodygę. Nabity liść wędrował na koniec i tak powtarzało się to w kółko Macieju, aż do uzyskania dość zwartej girlandy. Liście nie mogły być zbyt gęsto zbite, ani zbyt rzadko, bo potem mankamenty wychodziły w trakcie suszenia, np. liść się wysuwał i spadał, albo powstawały obszary niedosuszone.

     Te całe girlandy liści wieszało się wstępnie pod okapem, aby podeschły i ułożyły się na wolnym powietrzu. Kolejnym etapem było ich zawieszenie na rusztowaniach suszarni, gdzie zwinnością imponowali mi starsi bracia. W belki były wbite haczyki, na których zawieszało się girlandy liści tytoniu, za oczko i za drugi zakręcony na nim koniec. Misterium rozpalania ogniska na podłożu ziemnym należało do starszyzny, bo można było wzniecić pożar i spalić całą szopę wraz z całym tytoniowym wsadem. Po wysuszeniu były wkładane w drewniane ramki, wyciągane z nich druty i palety odwożono aż do punktu skupu tytoniu w Czyżynach. Gatunek tytoniu (Virginia?) był szlachetny, ziemia urodzajna, więc i wartość była wysoka, co stanowiło przez lata źródło dochodów moich Dziadków.

moi dwaj kuzyni
(fot. zbiory autora)
     Skoro o podwórzu mowa, miejscu naszej dorywczej pracy i placu zabaw - przypominam sobie pewien incydent z kurą. Otóż, jak wiadomo, kury same sobie chodziły po podwórzu dzióbiąc to i owo, ale dobrze wiedziały, że i tak zostanie im wysypana karma, np. pszenica, więc zawsze były w pobliżu. Zdarzyło się kiedyś, że jedna kura gdzieś zniknęła i nikt nie wiedział, co się z nią stało. Szukaliśmy, wołaliśmy - kamień w wodę, Babcia odżałowała jeden rosół mniej, gdy po jakimś czasie, rzędu tygodnia, komuś zachciało się przestawić odwróconą drewnianą skrzynkę na owoce, która służyła nam jako siedzenie. Jakież był nasze zdziwienie, gdy ... spod niej wyszła zaginiona kura, tylko że miała całą głowę skręconą i pochyloną do samej ziemi. Zdumienie i radość dzieci była wielka, ale do dziś nie jest mi znana przyczyna owego skrętu szyjnego. Podejrzewam, że mogła dramatycznie szukać ziarna, aby przeżyć tyle dni. Niestety, w oczach dorosłych, jej niecofająca się ułomność była wyrokiem śmierci i skończyła w rosole.

     Jako chłopcy bawiliśmy się wspólnie. Pamiętam pryzmę piachu zwiezioną do budowy budynku gospodarskiego z kuchnią latową, na której z najmłodszym z braci wytyczyliśmy kręte drogi dla naszych zabawkowych samochodów-ciężarówek. Mieliśmy sporo fantazji aranżując różne sytuacje i katastrofy. W wieku późniejszym do akcji wkroczyły rowerki 3- i potem 2-kołowe. Skromny plac nie pozwalał na zbyt wiele pomysłów, ale nigdy się nie nudziliśmy. Nigdy też nie wyszliśmy poza obejście, np. na drogę poza domem.

     Ulica 1 Maja zanim doczekała asfaltu, była drogą ziemną, z licznymi wgłębieniami i wypukłościami. Gdy spadł deszcz, stawała się miękka i brejowata. Gdy zaczęło świecić słońce, grunt wysychał, ale tam gdzie była woda - dopiero gęstniała, a przysypana kurzem - siwiała, czyniąc wrażenie suchej. W takich okolicznościach mój Tata stracił ledwo i z trudem kupione buty, gdy z sąsiadem, jako młody chłopak zabrał się do młyna. Rzecz miała miejsce albo w Charsznicy, albo w Działoszycach. Niestety, kolejka oczekujących okazała się bardzo długa, więc zdecydował przed północą, że wróci pieszo do domu.

     Szczęśliwie, a może nieszczęśliwie - świecił Księżyc i w jego słabym blasku jako tako udawało się widzieć cokolwiek. Ale Tata pomylił, że ciemne to grunt, a jasne plamy to zakurzona breja i zanim się połapał, już był przemoczony. Gdy dotarł niepostrzeżenie do domu, włożył buty do kuchennego szabaśnika, aby rano były suche. Rano jego Mama otworzyła i zastała tam praktycznie skwarki, bo nowe, ale przemoczone obuwie tak ogromnie się skurczyło. Oczywiście było lanie i brak butów przez jakiś czas, z uwagi na nowy wydatek, jaki należałoby uczynić.

Wielka i nagła nawałnica z piorunami

Ninka Luty i powódź (zdjęcie to oczywiście nie dotyczy opisanej burzy)
(fot. zbiory autora)
     Nie zawsze czas płynął sielankowo, czasami padał deszcz, trzeba się było przenosić albo do kuchni letniej, albo wprost do domu. Czasu długotrwałych deszczy nie pamiętam, ale pamiętam całkowicie odwrotną sytuację, gdy pięknego słonecznego dnia, kiedy Dziadek i Babcia poszli w pole rozpętało się piekło na ziemi. Otóż ktoś zwrócił uwagę na pasemko granatowego wręcz nieba nad Koniuszą, ale co tam, przecież to niby daleko. I tak w kwadrans okazało się, że świat cały pociemniał, zerwał się silny wiatr i zaczęły walić pioruny.

     Babcia wróciła zza stodoły i z Ciocią zagoniły nas do domu dosłownie na sekundę przed potworną ulewą z gradem. Babcia wyłączyła elektrykę, a my siedzieliśmy przy oknie z trwogą patrząc na walące pioruny, które strzelały w dach stodoły, ale najkoszmarniejszy był ten, który trafił w wielkie drzewo na podwórzu pp. Liburów, może 10 m od naszego okna. Przeraźliwy błysk i niemal jednoczesny huk skłoniły nas do ucieczki pod stół, na którym Babcia zapaliła gromnicę, wznosząc modlitwy do niebios, aby nic się nie stało domownikom.

     Czy wtedy ów piorun odłupał kawał sporego konara, czy może później, gdy już jako licealista zobaczyłem je, jako bardzo mocno już nadwyrężone. Wydaje mi się, że dziś go tam nie ma, być może uschło po tylu ciosach zadanych przez pioruny. Babcia po tym incydencie nakazała Dziadkowi zainstalować piorunochron, aby nie zdarzyło się coś gorszego jeszcze.

cdn.

Włodzimierz Kałat   

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/info/prossoviana/online/kalat_wakacje/20230527_dziwadla/art.php