"Przygody Franka Karierowicza" odc. 06 - wykopki

(fot. ikp)

Donosy, 10-08-2017

odcinek 6 - wykopki

     Jak kluczyk zginął, nie dało się łyżwy przykręcić, ani odkręcić. Wtedy trzeba było pożyczyć od kolegi, bo te kluczyki były takie same, a później postarać się o taki kluczyk. Niektórzy chłopcy mieli nawet po kilka kluczyków, a byli i tacy starsi, którzy potrafili kluczyki dorobić, nic skomplikowanego. To nie był kluczyk zabezpieczający przed kradzieżą, a tylko do przymocowania łyżwy, coś podobnego jak klucz do śrub. Franek zawsze miał ich kilka i handel kluczykami szedł na całego, bo nie było chłopaka, żeby nie miał dziurawych kieszeni, jak nie obu, to przynajmniej jednej. Czasami nawet sam o tym nie wiedział, dowiadywał się jak coś zgubił. Wtedy płacz i z żalem do matki, że nie naprawiła mu kieszeń.

     Dlatego też rodzice byli niezadowoleni szczególnie z łyżew, bo jaki ten but musiał być mocny, żeby wytrzymał, to ciągłe odkręcanie i przykręcanie, a przecież jak się jeździło to napór na buta był ogromny. Szczególnie nie wytrzymywały podeszwy, które się urywały, a do szkoły trzeba było iść. Dzieci nie miały po kilka par butów, a w niektórych licznych rodzinach wręcz odwrotnie, była jedna para na dwoje lub troje dzieci, szczególnie tych, które nie chodziły jeszcze do szkoły.

     Kiedy weszły w modę narty, Franek nie wiadomo skąd jako jeden z pierwszych je miał. Dzieci patrzą i własnym oczom nie wierzą jak Franek szusuje po zboczu góry na nartach po świeżo spadłym śniegu. I to narty oryginalne, stare bardzo, ale oryginalne, nie z jakiejś tam zwykłej deski. Często dzieci te starsze same sobie robiły narty. Trzeba było jednak mieć dwie deski, nie za grube, długości ponad 150 cm. Trzeba jeszcze postarać się o stary przetak (sito), albo przynajmniej jego część, aby wystarczyło na dwa zadarte noski przybić do desek. W gospodarstwach rolnych często używano takich przetaków do odsiewania zboża, które z czasem się zużywały, to i stary też można było u kogoś znaleźć. W tym celu ucinało się kawałek takiego zagiętego przetaka, przybijało od spodu do deski i narta gotowa, potem druga i jest para. No oczywiście trzeba było jeszcze je odpowiednio wypolerować, a szczególnie spód, żeby był poślizg i narty gotowe.

     Oj jeździły dzieciska na takich nartach po wiele godzin dziennie, bo zdrowiu to na pewno służyło. W jednym małym gospodarstwie było dwóch chłopców. Gdy przyszła zima, oni cięgle chorowali. Tak bardzo rodzice o nich dbali, odpowiednio ubrani, cieplutkie buty, szaliki i czapki z nausznikami. Po polu mało chodzili, jak tylko przyszli ze szkoły przebywali w domu w cieple. Wszystko na nic. Co wyzdrowieli na tyle, żeby pójść do szkoły, po jakimś czasie znowu to samo. Zazdrościli innym, że jeżdżą na nartach, sankach, czy łyżwach, a oni muszą siedzieć w domu. Aż wreszcie na przekór wszystkiemu złu, rodzice kupili im sanki. Zaczęli wychodzić z domu i jeździć na tych sankach, początkowo nie długo, potem dłużej i tak się do tych sanek przyzwyczaili, że trudno ich było zwołać do domu. Z czasem zapomnieli o chorobie, minęła i całą zimę nie chorowali.

     Tak było w następną i jeszcze w następną. Przebywanie na świeżym powietrzu przegoniło chorobę i tak się uodpornili, że te uporczywe przeziębienia nie wracały nawet gdy wydorośleli. Okolica w której zamieszkiwał Franek służyła dobrze sportom zimowym uprawianym przez dzieci. Teren o licznych pagórkach i wzgórzach wyśmienicie nadawał się do uprawy narciarstwa, saneczkarstwa, a na łyżwach jeździło się na zamarzniętych na łąkach licznych rozlewiskach. Gdy napadało więcej śniegu, na stokach górskich usypywano swego rodzaju skocznie i skakały dzieci na nich konkurując, kto dalej.

     Najdalej kiedy już był w siódmej klasie skakał oczywiście Franek, bo miał najlepsze narty. Zresztą był on niemal we wszystkim najlepszy, nawet w zbieraniu ziemniaków na pegeerowskich polach. Niemal co roku, gdy tylko pogoda sprzyjała starsze dzieci ze szkoły tj. z szóstej i siódmej klasy szły do miejscowego P.G.R-u zbierać ziemniaki. P.G.R. Posiadał kopaczki traktorowe tzw. gwiazdowe do kopania ziemniaków, ale nie miał rąk do zbierania. Kopaczki te wyrzucały ziemniaki na powierzchnię ziemi i tyle. Nie były na tyle zmechanizowane, żeby zbierały je od razu na przyczepę. Zbierać trzeba było ręcznie.

jesienne wykopki ziemniaków (fot. internet)

     Do tego celu dobrze nadawały się starsze dzieci. Praca lekka, bo cóż to za trud podnieś z ziemi ziemniaka i wrzucić do kosza lub wiadra. Zabawka. Ale i dla niektórych było to ciężarem. Te dzieci, które w domu pomagały rodzicom w gospodarstwie były zwinne, wysportowane i takie zbieranie było dla nich zabawką. Napełnionych koszy dzieci nie nosiły. Do tego celu byli robotnicy, którzy donosili pełne ziemniaków kosze do podstawionych przyczep traktorowych i tam je wysypywali. Niektórzy dobrze zbudowani chłopcy też się rwali do noszenia, chcąc zademonstrować swą siłę i może zaimponować innym, ale im nie pozwolono. Tylko Franek nie zważał na zakazy i nosił kosze i wiadra wraz z dorosłymi. Oczywiście nie wszystkie, ale nosił. Dbał również przy tym o ognisko żeby nie zgasło, które paliło się, a w jego wnętrzu piekły się wybrane najładniejsze ziemniaki.

     Około godziny jedenastej była przerwa na śniadanie. Prowiant był przywieziony samochodem na pole, a był to świeżutki chleb wiejski wypieczony w piecu chlebowym w pegeerze, pachnący i chrupiący, a do tego masło i także świeżutki biały ser. Świeżutkie masło własnego wyrobu i biała kawa zbożowa lub kakao. Dzieci po przegimnastykowaniu się podczas zbierania ziemniaków, miały szalony apetyt i chyba od dawna tak im nie smakowało śniadanie, jak tu na polu, wspólnie dwie klasy i nauczyciele. A na koniec to dopiero była frajda. Czekały na nich pieczone ziemniaki i chleb z wędliną popijane białą kawą, a przy tym tańce i śpiewy przy ognisku.

     Taki wyjazd, a właściwie wyjście, bo ze szkoły na pole szło się piechotą, dzieci pamiętały długi czas, a ile było o tym opowiadania. Jeżeli z różnych przyczyn któreś dziecko nie było przy zbieraniu ziemniaków, to długo żałowało jak posłuchało opowiadań tych co byli. Miejscowość w której mieszkał Franek była położona częściowo przy łąkach wśród których były wydeptane ścieżki, którymi chodzili ludzie skrócając sobie drogę. Ścieżki te były świetnie wykorzystywane do jazdy na rowerach, ale kto miał w tym czasie rower? Bardzo niewiele. Ale Franek miał. Nie był to jego osobisty rower, bo tak dobrze to jeszcze nie było, ale był to rower domowy do użytku wszystkich. Ale ma się rozumieć, że najwięcej na nim jeździł Franek. Starsza siostra Krystynka też jeździła, ale niezbyt często, matka też mało, a najwięcej on i ojciec.

WIEJSKIE PEJZAŻE - ognisko (fot. Zdzisław Kuliś)

     Wszędzie tam, gdzie któryś z domowników nie musiał być osobiście, jechał Franek. Do sklepu po zakupy, Franek, do sołtysa zapłacić podatek, Franek, do kowala poklepać lemiesz od pługa, Franek i po wiele jeszcze spraw też Franek. Bo Franek lubił jeździć i jeździł. Bywało, że jak pojechał, to go pół dnia nie było, prędzej by obszedł piechotą jak on na rowerze. Po drodze spotkał kolegę to z nim zagadał, dalej gdzieś chłopaki grali w piłkę, to do nich dołączył, wtedy zapominał o wszystkim, a czas płynął. Takie rowerowe wyjazdy Frankowi były na rękę, czym dłuższe, tym lepsze, bo wtedy omijały go wszystkie roboty jakie musiałby w domu zrobić. Do wszelkich załatwień Franek się nadawał, z pieniędzy się wyliczył, a że zarwał trochę czasu, to był tego zdania, że jutro też będzie dzień.

cdn.

Zdzisław Kuliś   

Wykopki

Puste pole nie przynosi pożytku,
Więc trzeba jakoś zaradzić.
Swą pracą doprowadzić do użytku,
Wtedy można coś na nim zasadzić.

Gdyby nawieźć obornikiem nie dając nawozów,
Można posadzić ziemniaki.
A kiedy nie ma już wiosennych mrozów,
Można zasiać buraki.

A gdy rolnicy zbiorą z pola ostatnie zboża snopki,
Trochę odpoczną i poorzą ścierniska,
Wtedy nastąpią tak zwane wykopki,
Które cechują palące się ogniska.

Gdzie spojrzysz, wszędzie snuje się dym.
Kopaczki skrzętnie zbierają ziemniaki.
Traktor prowadzi urodny syn,
Jeszcze tak młody, a sprytny taki.

Ojciec i matka prac doglądają.
I choć się bardzo nie przepracowali,
Swą obecnością też pomagają,
Chociażby nawet łęcinę spalić.

A młodsza córka lat siedemnaście,
Nie lubi sobie rączek pobrudzić,
Wygnała w pole gąsek dwanaście,
Aby się sama w domu nie nudzić.

A po skończonej pracy, wieczorem,
Zmęczone i przepracowane chłopki,
Wracają do domu dużym traktorem,
Takie to są chłopskie wykopki.

Są też wykopki wśród dyrektorów,
Którzy do pracy się nie nadali.
Więc na taczkach, bez pomocy traktorów
Do bramy ich wywieźli, a tam po prostu wykopali.

Zdzisław Kuliś; Donosy, październik 2008

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/autorskie/franek/20170810wykopki06/art.php