"Przygody Franka Karierowicza" odc. 04 - frankowe figle i psoty

(fot. ikp)

Donosy, 19-07-2017

odcinek 4 - frankowe figle i psoty

     Urwanie głowy miał woźny z tymi dzieciskami kiedy były deszcze, a jeszcze większe miał kierownik i nauczyciele. Wiadomo takie były czasy, takie były drogi, nic na to nie można było poradzić, ale minimum rozsądku u dzieci też powinno być. Chociaż małe, ale nie wszystkie były takie upaprane, już samo chodzenie było sztuką. Niektóre dzieci obchodziły największe błoto gdzieś bokiem po trawie koło rowu, albo po jakiejś łączce, inne gdzieś miedzami, a niektóre maszerowały w sam środek tego bagna mając z tego satysfakcję.

     Niektóre nawet nie zważały, że mają dziurawe buty, a ile to dzieci nawet skarpetek nie miało, tylko onuce z jakiegoś starego materiału. Matka owinęła te małe nożęta, włożyła je w niejednokrotnie dziurawe buty i kazała iść i szło to dziecko po tym bajorze. Niektóry zapobiegliwy ojciec wystrugał dziecku patyczek podobny do noża, żeby mógł sobie przed szkołą buty oskrobać chociaż z największego błota, matka dała kawałek szmatki, aby jeszcze po wyskrobaniu dziecko sobie buty wytarło. Ale Franek nie.

     Kiedy już kilkakrotnie upominany wszedł do szkoły w ubłoconych butach, a do tego z zaschniętym obornikiem na nich, miarka się przebrała. Akurat natknął się na kierownika, który szedł korytarzem. Spojrzał na Frankowe buty i aż się w nim zagotowało. Franek stań. Powiedział. Ile razy mam ci powtarzać żebyś chociaż trochę te buty z tego błota oskrobał, no ile? Franek zwiesił głowę i ani be, ani me. To jego milczenie jeszcze bardziej go zdenerwowało, złapał Franka za rękę i ciągnie do holu, tam gdzie był kącik czystości składający się z taboretu, miednicy z wodą i wiadra. Obok było mydło i ręcznik, czyli wszystko to co było potrzebne do wymycia rąk, a nawet twarzy.

WIEJSKIE PEJZAŻE - dawna droga wiejska (fot. internet)

     Gdy go doprowadził przed miednicę z wodą, złapał Franka pod pachy, uniósł do góry i wsadził tyłkiem do miednicy z wodą krzycząc przy tym na całą szkołę. Franek zaczął się w tej miednicy pluskać jak dziesięciokilowy karp w sieci, nogi zwisały mu poza taboret i w żaden sposób nie mógł się stamtąd wydostać. Żona kierownika słysząc głos męża pospieszyła na pomoc z drugą wiekową nauczycielką, nie wiedząc jednak co się dzieje. Albowiem w klasach i na korytarzu była cisza, bo lekcja nie dawno się rozpoczęła, a ten ubłocony Franek w dodatku się spóźnił i przez to się natknął na kierownika. Nauczycielki złapały pluskającego osobnika za obie pachy i wybawiły z opresji, stawiając nieszczęśnika na podłodze. A on czmychnął za drzwi wejściowe nie zabierając nawet swoich zeszytów i książek. Zjawił się dopiero po dwóch dniach wraz z rodzicami.

     Jeszcze poważniejsze wydarzenia prawdopodobnie z udziałem Franka miało miejsce w siódmej klasie. Było ono na tyle poważne, że groziło wybuchem, a przy tym nawet i wypadkiem śmiertelnym. Wydawałoby się w szkole, gdzie nie było nawet gazu, ani z sieci, ani z butli, nie było nawet wodociągu, centralnego ogrzewania, a zatem i kaloryferów, byłby wybuch? Niemożliwe. Otóż możliwe, wszystko jest możliwe, czego nawet nigdy o zdrowych zmysłach człowiek by się nie spodziewał.

     Tak jak teraz, tak już i w tamtych czasach było dożywianie dzieci. W tej szkole na kuchnię przeznaczono ładny drewniany ganek, wewnątrz wyłożony boazeriami drewnianymi, nie za wielki ale z konieczności i braku innego miejsca tam postanowiono urządzić kuchnię. W tym celu wymurowano piec kuchenny, obok niego potrzebne sprzęty, a na tym piecu zamontowano pokaźniej wielkości kocioł w którym można by ugotować naraz zupę dla około czterysta dzieci. Kocioł był parowy to znaczy o dwóch dnach. Między ogniem, a zupą była przestrzeń na gotującą się wodę, którą wlewało się tam za pomocą wprowadzonej i zamontowanej na stałe rurki, która wystawała około dziesięć centymetrów ponad kocioł. Gdy pod kotłem zaczęło się palić woda tam znajdująca się zaczęła wrzeć, doprowadzając równocześnie do gotowania lub parowania potraw znajdujących się w kotle.

     Pewnego popołudnia wymieniona siódma klasa została dłużej w szkole na jakieś zajęcia. Widocznie przez pewien czas zostali bez opieki, bo mieli czas na płatanie figli. Do wymienionej wyżej kuchni wchodziło się z korytarza. Widocznie kucharz, który tam do południa urzędował nie zamknął drzwi i uczniowie chodzili gdzie chcieli. Nie ustalono, który z nich wpadł na pomysł, aby tą około trzech centymetrowej średnicy rurkę zaczopować porządnym drewnianym kołkiem. Jak pomyśleli, tak też zrobili. Znaleźli odpowiedni kołek i wbili go mocno w otwór rurki. Nie wiadomo do końca czy zdawali sobie sprawę z tego co robią, jakie mogą być tego skutki.

WIEJSKIE PEJZAŻE - zachód słońca na horyzoncie (fot. Zdzisław Kuliś)

     Na przyszły dzień przyszedł kucharz i w pierwszej kolejności rozpalił w kuchni ogień, aby jak najszybciej zagotowała się woda, a on w tym czasie będzie mógł sobie przygotować potrawy. Kiedy woda zaczęła wrzeć i potrawa włożona do kotła też, stało się coś nieprzewidzianego. Nastąpił potężny wystrzał, a pociskiem był ów kołek wbity do rury odprowadzającej nadmiar pary.

     Kucharz legł na podłodze z przerażenia, a huk rozdarł powietrze. Kołek wystrzelił w górę prosto w drewniany sufit przebijając go, stłukł na dachu dachówkę i poleciał Bóg wie gdzie. Oto przykład dziecięcej głupoty, ale siódma klasa to już nie są malutkimi dziećmi, już powinni zdawać sobie sprawę z tego co robią. Skoro mieli pomysł na dokonanie takiego czynu, to z pewnością wiedzieli o skutkach tego czynu. Tylko opatrzność ocaliła chyba kocioł od rozerwania i nie doszło do potężnego wybuchu. Gdyby ten wbity w rurę kołek bardziej napęczniał i nie mógł się wysunąć z otworu, gdyby ta rura była trochę słabsza i wreszcie gdyby kocioł chociaż w jednym miejscu tylko trochę był osłabiony, byliby zabici. Ile? Nie wiadomo. W zależności od ilości osób, które by w pobliżu były, a może nawet i dzieci. Tak czy inaczej na drugi dzień Franek znów maszerował z matką do szkoły.

     Bardzo często zdarzają się szczególnie w szkole podstawowej wagary. Bywa, że dzieciom nie chce iść się do szkoły, bo nie odrobiły lekcji, albo po prostu nie chce im się na lekcjach siedzieć. Tej przyjemności chciał też posmakować Franek, który pewnego jesiennego dnia umówił się z dwoma kolegami, że jutro rano spotkają się w pewnym miejscu i zamiast do szkoły pójdą do lasu. I tak zrobili.

     Nazajutrz spotkali się w umówionym miejscu, mało uczęszczanym przez ludzi, aby nikt nie mógł ich zobaczyć i zamiast do szkoły poszli do lasu. W sąsiedniej wsi był niewielki las, więc mogli iść do niego śmiało, bo na pewno dzikiego zwierza, który mógł im zagrozić, tam nie spotkają. Więc idą tą drogą w kierunku lasu i już na początku wagarowania byliby wpadli, bo drogą jechała jakaś furmanka. Na szczęście na czas zdążyli odskoczyć w krzaki i woźnica przejechał nie zauważając ich. Wreszcie kiedy już mieli dochodzić do celu usłyszeli z tyłu za nimi w oddali jakby jakiś gwar, śmiechy, czy może śpiew. Oglądają się za siebie i własnym oczom nie wierzą. W ich stronę raźnym krokiem ze śpiewem i uśmiechem na ustach maszeruje wycieczka szkolna z młodszej klasy z druhem od harcerstwa na czele.

Boże drogi! Zaczęli wzywać na pomoc siły nadprzyrodzone, bo tego to się nie spodziewali. Nie wiele myśląc puścili się pędem na przód aby do lasu zdążyć przed nimi i ukryć się gdzieś w gęstwinie w bezpiecznym miejscu. Pobiegli tam gdzie wiedzieli, że wycieczka nie pójdzie, bo znali określone miejsca, gdzie chodziły szkolne wycieczki. Dzieci z wycieczką przybyły na odpowiednie miejsce, po jakimś czasie rozpaliły ognisko drzewem wcześniej przygotowanym, a w nim piekli ziemniaki przyniesione z sobą. Tak, ziemniaki, nie kiełbaski. Tak dobrze, to jeszcze wtedy nie było. Ziemniaczki się piekły, a oni tańczyli i śpiewali wesoło. A Franek z kolegami musieli się ukrywać w zaroślach.

cdn.

Zdzisław Kuliś   

Frankowe figle i psoty

Franek figle i psoty lubił od małego.
Mając zaledwie trochę ponad cztery lata
Stado gęsi wpędził do zboża sąsiadowego,
Nie spodziewając się jaka będzie za to zapłata.

Sąsiad straszny nerwus i despota
Frankowi tego nie podarował.
Za karę wprowadził go po pas do gnojówkowego błota
I w ten sposób sobie stratę w zbożu powetował.

Podobnie zrobił kierownik szkoły,
Gdy Franek przyszedł z zaschniętym na butach błocie
I do tego szedł w tych butach korytarzem bardzo wesoły,
Więc wsadził go do miednicy z wodą i po kłopocie.

Żadne tłumaczenia nie działały na Frania.
Więc innym razem otwór do ujścia pary zaczopował
W dużym kotle kuchennym do gotowania
I chyba tylko cudem wybuchu nie spowodował.

Nieraz dostał lanie od swojej matki,
Bo ojciec nie miał do tego sumienia.
Mówił, że szkoda do niego pustej gadki,
Bo on się wcale nie zmienia.

Zdzisław Kuliś; Donosy, 6 lipca 2017

Artykuł pochodzi ze strony: Internetowego Kuriera Proszowskiego
Zapraszamy: https://www.24ikp.pl/autorskie/franek/20170719figle04/art.php